rozlewu krwi. Old Shatterhand użyczy potwierdzenia moim słowom.
— Daję je, oczywiście — powiedziałem. — Nie przypuszczam, żeby Sziba-bigh, który nadejdzie pierwszy, miał więcej, aniżeli pięćdziesięciu wojowników. Jeśli ich zamkniemy naszymi trzystu, zobaczą, że najlepiej będzie dla nich poddać się bez oporu.
Stary Wabble nie mógł milczeć, pomimo otrzymanej przedtem nagany, i odparł:
— Czyżby rzeczywiście dostał tylko pięćdziesięciu, skoro my mamy trzystu?
— Zapominacie, iż Komancze wcale nie wiedzą, o naszym pobycie tutaj. Im się zdaje, że będą mieli do czynienia tylko z mieszkańcami oazy.
— Hm, tak, lecz otoczenie nie takie łatwe, jak się zdaje.
— W tym wypadku nawet bardzo. Wystarczy nam przyprzeć ich do pola kaktusowego; tam już nie wejdą. Nie potrzeba w takim razie tworzyć całego koła; pół wystarczy. Za nimi nieprzebyte kaktusy, a przed nimi trzystu nieprzyjaciół. Tych pięćdziesięciu musiałoby oszaleć, ażeby przypuszczali, że zdołaliby się zdrowo przebić.
— A jeśli jednak przypuszczą?
— To ja z nimi pomówię.
— Pomówić? Hm! Czy będą słuchali?
— Co do tego, to jest między nimi jeden, który pewnie posłucha.
— Kto taki, sir?
— Młody wódz, Sziba-bigh. On zawdzięcza nam życie. Był tu gościem naszego Foxa i dał wtedy słowo, że nie zdradzi oazy. Tego aż nadto do wzbudzenia w nim korzystnego usposobienia dla moich słów.
— Ciekawym, czy się w tem nie pomylicie. Przecież widzicie, jak dotrzymał słowa. Przyrzeka nie zdradzić oazy, a wlecze tu za sobą aż trzystu Komanczów! Mam nadzieję, że nie długo będziem na niego czekali.
— Jutro wieczorem będzie już tutaj.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
— 265 —