Pojechaliśmy ku południowi, gdzie pole kaktusowe tworzyło ku wschodowi załom. Objechaliśmy go, pędziliśmy z godzinę skrajem pola i przybyliśmy do zatoki piasku, wrzynającej się głęboko w kaktusy. Ruszyliśmy nią i jechaliśmy aż do końca. Tu wydobyłem lunetę i zacząłem szukać Komanczów. Zobaczyłem ich na północy jako małe punkciki. Co robili, tego nie mogłem rozpoznać, lecz w każdym razie starali się nożami utorować drogę, drogę przez tę nieprzejrzaną kolczastą gęstwinę. To było niepodobieństwem. Wróciliśmy oczywiście tą samą drogą.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z owej piaszczystej zatoki i chcieliśmy już skręcać na zachód, wydało mi się, jak gdyby daleko na południowej stronie Llana poruszało się coś powoli. Zwróciłem tam dalekowidz i przekonałem się, że się nie mylę. Byli to jeźdźcy. Na razie nie mogłem ich jeszcze policzyć, lecz wkrótce zobaczyłem, że było ich ośmiu i że mieli ze sobą cztery juczne konie lub muły. Jechali ku północnemu wschodowi, musieli więc przejeżdżać tylnym skrajem kaktusów, na których froncie stali Apacze. Gdyby tak zauważyli Komanczów i pomogli im przy przebiciu się przez kaktusy? Uważałem to wprawdzie za niepodobieństwo, ale zbyt często przekonywałem się, że dzięki małemu przypadkowi niepodobieństwo stawało się czemś możebnem. Nie mogłem puścić ich dalej w dotychczasowym kierunku, lecz musiałem ich nakłonić do obrania drogi na drugą stronę pola kaktusowego, zwłaszcza gdy zauważyłem, że czterej z jeźdźców byli Indyanami.
Do którego szczepu należeli? Musiałem się tego dowiedzieć, więc pojechaliśmy tak daleko na południe, że znaleźliśmy się na ich drodze i zaczekaliśmy tam. Zobaczyli nas także, zatrzymali się na chwilę, ażeby się umówić, i podjechali ku nam.
Tylko dwu z nich wpadło mi w oko: jeden biały i jeden czerwony. Indyanin miał orle pióro w czuprynie, co dowodziło w nim wodza. Biały był to człowiek
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/195
Ta strona została skorygowana.
— 437 —