nie oddalili się ani na cal — ich silne, muskularne postacie wystawały nad ziemią, jak kolumny lub spiżowe posągi — potężne nogi, jakby wrosły w ziemię — związane ręce były spuszczone, a podniesionemi prawemi trzymali sobie gardła, jak w kleszczach. Stali tak nieruchomo, że, gdyby fotograf zwrócił na nich aparat, obraz nie doznałby najlżejszego drgnienia.
Każdy z nich miał zamiar pozbawić przeciwnika oddechu: było to straszliwe, bo sztywne i nieruchome dławienie, w którem zależało od tego, które gardło, czyja krtań była silniej rozwinięta. Twarz Old Surehanda stawała się coraz czerwieńszą, aż w końcu zaczęła sinieć. U Komancza była ciemniej zabarwiona, mimo to było widać, że nabierała tonów coraz to głębszych. Potem doszło nas stękanie, ale nie wiedzieliśmy, od kogo ono pochodziło — potem jęk i podwójne charczenie. Wreszcie zaczęli obydwaj chwiać się równocześnie — stopy podniosły się i zaczęły deptać piasek, nogi rozstawiły się dla uzyskania pewnej podstawy, a sztywne ciała jęły się pochylać w prawo i w lewo, w tył i naprzód. Usłyszeliśmy gulgotanie, jak gdyby się krztusili, aż obydwaj padli ha piasek sztywnie, jak figury bez życia. I leżeli, nie odjąwszy rąk od siebie.
Milczeliśmy z zapartym oddechem. Nikt nie wyrzekł ani słowa, nie wydał okrzyku. Ta milcząca walka, to dławienie się wzajemne oddziałało nawet na tych dzikich ludzi. Uklękliśmy z Winnetou obok zapaśników; musieliśmy użyć wszystkich sił, ażeby ręce zaciśnięte, jak szpony, odjąć od nabiegłych krwią krtani. Następnie sięgnęliśmy obydwom pod bluzy, ażeby zbadać bicie serca.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Apanaczka jeszcze żyje, jeszcze nie zaduszony.
— Ja także czuję, słabe, co prawda, tętno — odrzekłem. — Są nieprzytomni, ale żyją. Zaczekajmy, dopóki nie przyjdą do siebie.
Uwolniliśmy ich ręce z rzemienia. Wtem przystąpił Old Wabble i zapytał:
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/217
Ta strona została skorygowana.
— 457 —