obozowy ma swój szczególny urok, zrozumiały tylko, temu, kto go sam doznał.
Gdy się nazajutrz obudziłem, stał Winnetou, już gotów, nad jeziorem i zmywał sobie korpus wodą z wydrążonej dyni. Sanna krzątała się, biegając cicho, tu i tam, i starając się o dobre i obfite śniadanie dla gości. Reszta jeszcze spała, lecz niebawem pobudzili się wszyscy. Potem znowu przybyli Apacze z końmi, by je napoić na cały dzień. Lekki dym, jaki dostrzegliśmy za kaktusami, dowodził, że Apacze rozniecili sobie z kaktusów kilka ognisk, by sobie przy nich przygotować jedzenie. Po śniadaniu wyjechaliśmy do nich i zastaliśmy ich już po jedzeniu, gotowych do drogi. Jedną ich część, przy której był Bloody Fox, pozostawiono dla ochrony oazy, poczem odjechaliśmy. Poprzedniego dnia przybyliśmy z południowego zachodu, a dziś mieliśmy jechać prosto na zachód, ponieważ tam właśnie leżał Gutesnontin-khai. Wyobrażaliśmy sobie linie, na której należało się spodziewać Komanczów i trzymaliśmy się równolegle do niej, a to w ten sposób, że z początku towarzyszyliśmy jej o milę angielską, gdyż na razie nie mógł nieprzyjaciel jeszcze nadejść — później jednak musieliśmy dla ostrożności oddalić się od niej bardziej, zwłaszcza, gdyby powietrze było nadal takie czyste i przeźroczne, jak dotychczas. Można było widzieć nadzwyczajnie daleko. Mimo to mieliśmy jednak nad Komanczami przewagę, gdyż Winnetou i ja mieliśmy dalekowidze.
Ktoby jednak przypuszczał, że trzymaliśmy się razem w jednym oddziele, ten myliłby się bardzo. Byłoby to największym błędem, jaki możnaby sobie wyobrazić. Wspomniana przypuszczalna linia leżała na północy, a więc na prawo od nas. To, co Old Wabble wczoraj powiedział, nie było całkiem pozbawione słuszności, a mianowicie, że Komancze mogli zboczyć z tej linii, choćby nawet tylko trochę. Toteż musiałem dobrze już przed południem zwrócić nasz oddział nieco ku południowi, a tylko kilku najdoświadczeńszych jechało
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 269 —