bardziej na prawo. Najbliżej owej przypuszczalnej linii znajdowali się Winnetou, Old Surehand i ja — a i my nie jechaliśmy obok siebie, lecz w takich odstępach, że mogliśmy słyszeć wzajemne nawoływania. Dzięki temu zarządzeniu nie mogli nas Komancze absolutnie zauważyć, chyba w tym nieprawdopodobnym wypadku, że zboczyliby z drogi bardzo daleko na południe. Ale nawet w takim razie mogliśmy się spodziewać, że osaczymy ich i nie pozwolimy umknąć ani jednemu. To było w każdym razie główną rzeczą, bo gdyby choć jednemu udało się wymknąć, to pierwszem i jedynem zadaniem jego było pojechać do Wupy Umugi i zawiadomić go o naszej obecności.
Nadeszło już południe, a mimo to nie dostrzegliśmy jeszcze nic szczególnego. Wtem, około pierwszej może, wydał Winnetou, który w tej chwili przyłożył dalekowidz do oka, głośny okrzyk i zawołał do siebie mnie i Old Surehanda. Kiedyśmy dotarli do niego, wskazał ręką na północ i rzekł:
— Tam, na samym końcu widnokręgu stoi jeździec, którego nie można dojrzeć gołem okiem.
— Czy to Indyanin? — spytał Old Surehand.
— Tego nie podobna rozpoznać; niech mój brat weźmie tę rurę i popatrzy tam, gdzie mu wskażę.
Dał mu perspektywę, a ja popatrzyłem przez moją, trzymając ją w tym samym kierunku.
— Tak jest, to jeździec — potwierdził Old Surehan. Ale niepodobna rozpoznać, czy czerwony, czy biały.
— To czerwony — wtrąciłem.
— Czy rozpoznajecie to, sir? W takim razie wasza luneta lepsza, aniżeli Winnetou.
— Nie rozpoznaję, ale mimo to twierdzę nawet, że to Komancz.
— Uff! — zawołał Winnetou, zdziwiony, biorąc jeszcze raz dalekowidz i przykładając go do oka.
— A mianowicie Komancz z oddziału Sziba-Biga, może nawet on sam.
— Uff! uff! Dlaczego mój brat tak sądzi?
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 270 —