— Czy nie miał w sobie nic, nic uderzającego?
— Wcale nic.
— Żadnego szczególnego znaku?
— Nie.
— Czy przypominacie sobie jego zęby?
— Jego zę... ach, prawda, zęby! To nadawałoby się do opisu.
— Co, co? Nie każcież mi tak długo czekać!
— Thunder! Wam widać pilno, mr. Surehandzie. Oto miał dwie luki w zębach.
— Gdzie?
— Jedną z prawej a drugą z lewej strony.
— Na górze, czy na dole?
— Oczywiście, że na górze, bo wiecie pewnie, że luki na dole nie widać tak łatwo. Brakowało mu po jednej i po drugiej stronie jednego zęba, a to nadawało mu szczególny wyraz i wpływało na wymowę; szeplenił, wymawiając literę „s“.
— To on, to on, to ten, którego szukam! — zawołał Old Surehand niemal radośnie.
— Co? Szukaliście tego człowieka?
— Jeszcze jak! Od wielu, długich lat! We wszystkich stanach, na sawannie, w puszczy, po kenionach i w przesmykach Gór Skalistych! Ścigałem go w lekkiem i wątłem kanoe i po głębokich polach śniegowych nad Missouri...
— Ścigaliście go? Więc to wasz wróg?
— Wróg, jakiego nie mam drugiego.
— Wybaczcie moje zdumienie. Ten Etters wyglądał tak niewinnie, jak dziecko.
— To demon, to dyabeł, szatan, że i w piekle nie ma większego. On przed wielu laty moje...
— Stopp, mr. Surehandzie! — wpadłem mu w słowo. — Jesteście rozdrażnieni. Czy nie możecie się mylić co do osoby?
— Nie, i jeszcze raz nie! On jest...
Nie zrozumiał słów moich i mówił dalej, więc rzuciłem mu ostrzegawcze spojrzenie, które przypro-
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/240
Ta strona została skorygowana.
— 480 —