Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/249

Ta strona została skorygowana.
—  489  —

— Czyżby...? — zapytał Winnetou.
Z wewnętrznego rozdrażnienia nie dokończył myśli. Pomimo bronzowego zabarwienia jego twarzy ujrzałem, że mu krew uciekła z policzków.
— Czy masz na myśli generała? — spytałem.
Skinął tylko głową.
— O, to łotr! To nikt inny, tylko on! Jak pożądliwie przypatrywał się strzelbom! Zaraz nam się to wyjaśni! Bobie, czy był kto w domku, kiedy się spać położyłeś?
— Był massa generał.
— Aha! Czyż drzwi nie zaryglowałeś?
— Masser Bob nigdy drzwi nie ryglować; tutaj nie być opryszków.
— Czego tam chciał generał?
— Wejść po cichu i wołać Boba, ażeby mu dać dolara napiwku za wieczerzę i za obsługę.
— Czy świeca paliła się jeszcze?
— Nie — bo masser Bob i Sanna chcieć spać.
— Jak długo był generał w izbie?
— Massa generał wejść, zawołać masser Bob i dać mu dolara, a potem nie zaraz wyjść, bo nie znaleźć zaraz drzwi.
— Aha, przecież wiedział, gdzie były! Udawał tylko, że szukał, a przy tem macał po ścianach za strzelbami. Co mówi mój brat Winnetou? Czy jest tego samego zdania?
Nie widziałem jeszcze nigdy, żeby tego Apacza wyprowadziło coś z równowagi. Znajdowaliśmy się w położeniach i w niebezpieczeństwach, które byłyby każdego innego wprawiły w największe rozdrażnienie, a on zawsze zachowywał zupełny spokój. Były, co najwyżej, małe wątpliwości i niespodzianki, które jednak zauważyłem tylko ja, ponieważ go znałem. Teraz widziałem go po raz pierwszy tak podnieconym wewnętrznie, że wysilał się, ażeby na zewnątrz zachować spokój. Zaznaczyło się to tem, że na moje pytanie odpowiedział cicho i połykając słowa.