— Nie uważam ich bynajmniej za stracone!
— Nie? Spodziewacie się złodzieja odszukać?
— Nie tylko sądzę, lecz jestem pewien.
— Tak, znajdziemy go, żywym lub martwym, żeby nie wiem dokąd umknął, albo w ziemię się zapadł. On nam nie ujdzie! — mówił Winnetou, zgrzytając zębami.
— To pewne — dodałem. — Dostaniemy strzelby, tylko pytanie, w jakim stanie.
— Tak. Ten biały pies nie umie obchodzić się z niemi, więc może je łatwo uszkodzić, albo nawet uczynić nie do użytku, szczególnie sztuciec.
— Musiałby za to odpokutować ciężko, bardzo ciężko. Kogo chce brat Winnetou zabrać ze sobą?
— Nikogo.
— Pojedziemy sami?
— Tak. Każdy inny przeszkadzałby nam.
— Ja także? — zapytał Parker.
— Tak.
— I ja? — spytał Hawley.
— I ty.
— Ale my pojechalibyśmy tak chętnie!
— To nie może być. Wasze konie nie są takie rącze, jak nasze, i nie wytrzymałyby tej jazdy.
Obaj prosili jeszcze, żeby ich zabrać, lecz Winnetou odmówił stanowczo a ja przyznałem mu słuszność. Wobec tego ofiarowali swoje usługi Old Surehandowi i Apanaczce, ale tym także nie mogli się na nic przydać. Nie pozostało im nic innego, jak przyłączyć się do transportu pojmanych Komanczów.
Miał go prowadzić Winnetou, ale teraz to było niemożebne. Ponieważ jednak zostać tu także nie mogli, umówiliśmy się krótko, że dziś jeszcze zabiorą ich stąd Apacze pod dowództwem Bloody Foxa i Enczarko. Byłbym chętnie wstawił się za nimi, żeby otrzymali strzelby, lecz zaniechałem tego wobec twierdzenia Winnetou, że byłoby to niebezpiecznem. Mogłoby im po uwolnieniu wpaść na myśl zaatakować zaraz Apaczów, albo pójść za nimi potajemnie i spróbować
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/251
Ta strona została skorygowana.
— 491 —