Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/255

Ta strona została skorygowana.
—  495  —

opuściliśmy oazę, będącą miejscem takich groźnych wypadków, które jednak skończyły się dla nas tak dobrze.
Koniom było dziś ciężej, niż zazwyczaj, gdyż niosły wory z wodą na dwa dni. Jeśli bowiem było prawdą to, co przypuszczaliśmy — generał nie pojechał do Stu Drzew, lecz do Szikasawów, mieszkających na północ od Llana Estacada, i mieliśmy przed sobą dwa dni jazdy pustynią. Drogę znaliśmy dobrze. Wiodła przez Helmers Home, osadę, położoną na północnym skraju Llana a nazwaną tak od nazwiska właściciela Helmersa. Był to nasz dobry znajomy, nawet przyjaciel. Było do przewidzenia, że ci, których ścigaliśmy, tam zajadą.
Musieliśmy śpieszyć się bardzo, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem wyjechali z oazy, więc byli przed nami o pół dnia drogi. Mimo to musieliśmy doścignąć ich jeszcze gdzieś na pustyni, bo pościg byłby potem trudniejszy. Później zaczynały się trawy, zarośla, nawet lasy, potoki i rzeki, dostarczające wszędzie kryjówek, które dałyby generałowi sposobność do umknięcia.
Trop było łatwo rozpoznać. Prowadził on wprawdzie ku zachodowi, a więc w kierunku Stu Drzew, ale już w pół godziny, skręcał pod kątem prostym na północ. Nasze domysły zatem były widocznie słuszne.
Jechaliśmy ciągle cwałem i puszczaliśmy konie tylko czasem w tempo wolniejsze, ażeby odsapnęły. W południe, podczas największej spiekoty, zatrzymaliśmy się, daliśmy koniom wody i godzinę spoczynku. Potem ruszyliśmy dalej z takim samym pośpiechem, dopóki nie musieliśmy się zatrzymać z nastaniem ciemności. To było dla nas niekorzystne ze względu na to, że ścigani mogli także nocą jechać, gdy my tymczasem musieliśmy czekać, bo nie widzieliśmy tropu.
Mogliśmy mimo to jechać dalej, ponieważ znaliśmy cel prawdopodobny — ale byłoby to zbytnią śmiałością, gdyż nagle mogło zajść coś, co zmusiłoby