Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/256

Ta strona została skorygowana.
—  496  —

ich do zmiany kierunku; to też zatrzymaliśmy się o zmierzchu. Zaledwie jednak ukazał się księżyc, ruszyliśmy w dalszą drogę. Sierp jego dawał mało światła, i innym westmanom byłoby trudno jechać za tropem przy tak skąpem oświetleniu i do tego cwałem, ale nasze oczy były dość ostre i, gdybym ja się nawet pomylił, to u Winnetou było to zupełnie wykluczone. Dopiero po północy zatrzymaliśmy się znowu, bo dzielne nasze zwierzęta musiały wypocząć. Potem dostały niedostateczną, co prawda, porcyę wody i zostały przywiązane do wbitych w ziemię palików, a my owinęliśmy się kocami i położyliśmy się spać. Zaledwie dzień zaszarzał, wsiedliśmy znowu na koń i w dwie godziny potem przybyliśmy na miejsce obozowania zbiegów. Spojrzeliśmy na siebie z zadowoleniem, gdyż odległość między nimi a nami zmniejszyła się z pół dnia na dwie godziny drogi, jeśli także rano wyruszyli.
Powiedziałem, że spojrzeliśmy na siebie, gdyż nie rzekliśmy do siebie ani słowa. Winnetou był wogóle człowiekiem milczącym, a w tak ważnej chwili, jak obecna, tracił jeszcze mniej słów.
Zaledwie ujechaliśmy z gół godziny drogi od obozowiska dziewięciu jeźdźców, musieliśmy się znowu zatrzymać, gdyż w tem miejscu przerwali jazdę, a odciski kopyt przekonały nas, że musiała się tu odbyć narada. Zarazem musiała ona być bardzo ożywiona, gdyż jeźdźcy nie stali na miejscu, lecz ruszali się bardzo razem z końmi. To skłoniło nas do przypuszczenia, że przyszło między nimi do sporu. Ale o co? Prawdopodobnie o dalszy kierunek jazdy na dzisiaj.
Na ten domysł naprowadził nas fakt, że ślady dzieliły się w miejscu, co nam było bardzo nie na rękę. Ani jeden trop, ani drugi nie prowadził dalej w prostym kierunku, lecz jeden zbaczał w prawo, a drugi w lewo, tak, że tworzyły kąt ostry.
— Uff! — rzekł Winnetou z niechęcią. — To źle.