— Nie.
— Jeśli odłączył się od białych, to pewnie po kłótni z nimi. Pojechał sam, lecz wiedział pewnie, dokąd oni pojadą. Zwiódł ich przy tem co do swego kierunku, zbaczając z właściwego, lecz powrócił nań pewnie, skoro tylko zniknął im z oczu. Jeśli więc nie pojedziemy ani jednym ani drugim tropem, lecz prosto, to natkniemy się bezwarunkowo na jego trop.
— Uff! To słuszne!
— W takim razie drugi trop będzie tym, którym mamy podążyć. Odszukamy go i będziemy pewni, że mamy przed sobą generała. Sądzę, że brat Winnetou przyzna mi słuszność.
— Jest tak, jak mówisz. Nie pojedziemy więc teraz ani jednym ani drugim tropem.
Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy prosto przed siebie tak, że prawy i lewy trop wkrótce zniknęły nam z oczu. Zdawało mi się, że mogę być pewnym swego, lecz byłem ciekaw, czy moje przypuszczenie się sprawdzi. I rzeczywiście zobaczyłem po upływie pół godziny, że prawy trop zbliżył się do nas i zwrócił się potem na północ.
— Uff! — odezwał się Winnetou wesoło. — Więc to jest trop Szikasawów, wiodący wprost do Helmers Home.
— Musimy zatem odnaleźć tamten drugi — oświadczyłem — który będzie bezwątpienia tropem białych.
— Tak, jedźmy teraz na lewo aż do drugiego! Skoro tak uczynimy, nie będziemy mogli się pomylić i potem...
Zatrzymał się wśród zdania. Mówiąc, powiódł okiem po linii horyzontu i coś zobaczył widocznie, bo wydobył lunetę i zwrócił ją ku północy. Uczyniłem czemprędzej to samo i zobaczyłem przez szkła kilku ludzi i koni, leżących na piasku.
— Kto to być może?
— Szikasawi — odpowiedział.
— Czemu nie pojechali dalej? Z jakiego powodu tam siedzą?
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/258
Ta strona została skorygowana.
— 498 —