Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/259

Ta strona została skorygowana.
—  499  —

— Uff! Czekają na nas.
— Bardzo być może — przyznałem. — Mba wyglądał na uczciwego człowieka. Zauważył dopiero po drodze, że generał nas okradł, i ma tyle przenikliwości, żeby domyślić się, iż będziemy go ścigać. Wobec tego rozstał się z nim. Gdyby mu tego nie nakazywała uczciwość, musiałby to uczynić ze względu na własne niebezpieczeństwo. Musiał się starać o to, żebyśmy nie uważali go za człowieka, mającego konszachty ze złodziejami i użyczającego im osłony. Tak pewnie będzie.
— Tak jest. Jedźmy tam.
Puściliśmy konie cwałem i zbliżyliśmy się wkrótce do tych ludzi tak, że mogliśmy ich rozpoznać. Tak, był to Mba, ale tylko z dwu Indyanami. Mieli ze sobą dwa konie juczne. Gdzie był czwarty Szikasaw? Poznawszy nas, wstali czerwoni, złożyli broń na piasku i podeszli ku nam. Tem dali dowód, że zbliżają się w zamiarach przyjaznych, ale ja mimo to wziąłem w rękę rewolwer. Kiedy dojechaliśmy do nich i osadziliśmy konie przed nimi, rzekł Mba:
— Niech Old Shatterhand schowa za pas swój pistolet, bo jesteśmy jego przyjaciółmi. Wiedzieliśmy, że przybędziecie i czekaliśmy na was tutaj.
— Aha, wiedzieliście o tem?
— Tak, czyż może Winnetou i Old Shatterhand są wojownikami, którzy pozwalają sobie kraść strzelby i nie odbierają ich potem?
— To słuszne. Kiedy wódz Szikasawów, Mba, dowiedział się, że nas okradziono?
— Dopiero dzisiaj rano o świcie.
— Rzeczywiście nie pierwej?
— Nie. Mówię prawdę. Czy czekałbym na was, gdybym was chciał okłamać albo sam kradł razem z nimi?
— Nie. Zaraz na pierwszy rzut oka uważałem cię za uczciwego człowieka. Opowiadaj!
— Spotkaliśmy się z temi blademi twarzami na południu Llana, a ja przyrzekłem im przeprowadzić