Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/266

Ta strona została skorygowana.
—  506  —

Poszliśmy z nim przez kuchnię za dom, do rogu szczytowej ściany, gdzie stali już także jego ludzie, uzbrojeni i gotowi do skoku. Potem wrócił do nich przez dom. Słyszeliśmy wyraźnie, o czem mówiono, gdyż stół, przy którym siedzieli, stał niedaleko za węgłem.
— Nic nie przynosicie? — spytał generał. — Gdzież jest brandy? A kto zajął się końmi?
— Cierpliwości, moi panowie. Postarano się już o wszystko!
— Ale wy, jak się zdaje, nic nie robicie!
— To zbyteczne; mam na to ludzi.
— Ale my nie możemy czekać! — wtrącił Old Wabble. — Jesteśmy przyzwyczajeni do szybkiej obsługi.
— Niema obawy, sir! Obsłuży się was szybko; szybciej, aniżeli sądzicie. Czy wolno wiedzieć, dokąd stąd pojedziecie?
— Czy was to co obchodzi?
— Właściwie nie.
— Więc nie pytajcie! Jeżeli kogo coś nie obchodzi, to, naturalnie, nie powinno go obchodzić; th’ is clear!
— Nie pytam z ciekawości, ale, żeby was przestrzedz.
— Przed kim? — spytał generał.
— Przed kilku białymi opryszkami, którzy włóczą się tu w pobliżu.
— Opryszkami? Co to za draby?
— Draby, którzy zawzięli się głównie na cudze strzelby.
— Jak...? Co...?
— Tak, strzelbokrady.
— To... to byłoby osobliwe!
— Ale tak jest. Dopiero przed dwoma dniami dokonali takiej kradzieży.
— Przed dwoma dniami? Gdzie?
— Na Llanie. Ukradli tam trzy najsłynniejsze strzelby, jakie tylko są.