Parkerem a Hawleym. Stary cowboy nie umiał poprostu zachować się spokojnie w takiem położeniu. Puszczał się na rozmaite rachuby i domysły, którym tamci dwaj się sprzeciwiali, ale jemu ani się śniło uważać tej opozycyi za słuszną.
— Możecie mówić co chcecie — dosłyszałem. — Ja sądzę, że nie dosięgniemy wcale tych łotrów, jeśli nie zabierzemy się mądrzej do rzeczy.
— Czemużto, stary Wabble’u? — zapytał Parker. — Sądzę, że ci trzej przed nami wiedzą dobrze, co czynią.
— Czy tak sądzicie rzeczywiście? Nacóż wleczemy się tak powoli zamiast ruszyć na czerwonych?
— Ponieważ ci gentlemani chcą prawdopodobnie zaczekać, aż nadejdzie wieczór.
— No, to jeszcze lepiej! Teraz Indyanie nas nie widzą, a wieczorem my ich nie będziemy widzieli. W ten sposób wogóle ich nie zobaczymy.
— Słuchajcieno, mr. Wabble’u, nasi dowódcy to nie dzieci, lecz mężczyźni, wiedzący dobrze, co im czynić należy!
— O! Hm! Gdybym jako dowódca jechał tam na na przedzie i miał coś do gadania, wiedziałbym coś lepszego.
— Co?
— Zrobiłbym krótki proces.
— Jakto?
— Rozkazałbym popuścić koniom cugli i stratowałbym po prostu czerwonych.
— To, mr. Wabble’u, byłoby prawdopodobnie najgłupszem ze wszystkiego.
— Nonsens! Czemu?
— Ponieważ Komancze zobaczyliby albo usłyszeliby nas nadchodzących i daliby nura.
— Cóżby to nam szkodziło? Dopędzilibyśmy ich i wzięlibyśmy do niewoli.
— To łatwo powiedzieć. Gdyby się rozprószyli, w ucieczce mógłby nam któryś z nich łatwo się
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 273 —