Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/32

Ta strona została skorygowana.
—  278  —

mnie szybkim kłusem. Jakżeż osłupieli na mój widok! Zatrzymałem oczywiście konia, jak gdyby to spotkanie było dla mnie niespodzianką, i wziąłem sztuciec do ręki. Oni pochwycili także za broń i zdawało się, że chcą mnie otoczyć. Na to wymierzyłem strzelbę i zagroziłem:
— Stać! Kto zechce zajść mnie z tyłu, dostanie kulą. Jacyż to czerwoni mogą tu...
Przerwałem zdanie, i wierny mojej roli, zwróciłem zdumiony wzrok na wodza.
— Uff, uff! Old Shatterhand! — zawołał, osadzając konia na miejscu.
— Czy to być może? — odezwałem się. — To Sziba Bigh, młody i mężny wódz Komanczów?
— Tak, ja — odpowiedział. — Czy to duch sawanny przez powietrze przyniósł tu Old Shatterhanda? Wojownikom Komanczów zdawało się, że jest daleko na zachodzie.
Poznałem po nim, że nie wiedział, w jaki ton ma względem mnie uderzyć. Byliśmy niegdyś przyjaciółmi, i miałem pełne prawo także teraz domagać się przyjaźni, a jednak musiał mi być nieprzyjacielem.
— Kto mojemu młodemu czerwonemu bratu powiedział, że jestem na zachodzie? — odparłem.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, że dowiedział się od Wupy Umugi, ale rozmyślił się i odrzekł:
— Tak powiedział pewien biały myśliwiec, który miał spotkać Old Shatterhanda w drodze ku zachodowi słońca.
Było to kłamstwo. Spojrzenia jego wojowników spoczywały na mnie posępnie i wrogo. Udałem, że tego nie uważam, jak gdybym żadnego z nich nie widział nad Błękitną Wodą, lecz zlazłem spokojnie z konia, z pozorną swobodą usiadłem na ziemi i rzekłem:
— Z młodym wodzem Komanczów, Sziba Bighem, paliłem fajkę pokoju i przyjaźni. Serce moje zachwyca się, że widzę go znowu po upływie takiego długiego