Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/41

Ta strona została skorygowana.
—  287  —

— Tak — odpowiedziałem — choć nie możecie z tego powodu być zbyt zarozumiałym, bo to było bardzo łatwe.
— Tak, kiedy człowiek sądzi, że raz zachował się bezbłędnie, wtedy to bardzo łatwe; th’ is clear!
Odwrócił się zniechęcony.
Dolina pełna była koni i ludzi; zwierzęta popętano, a ludzie rozłożyli się obozem. Jeńców zesunięto razem tak, że leżeli ciasno obok siebie. Młodego wodza kazałem położyć tak daleko od nich, że nie mogliby słyszeć, co z nim mówiłem. Stało się to ze względu na niego, gdyż nie chciałem go unieszczęśliwić. Gdyby usłyszano upokorzenia, jakie go czekały, musiałby raz na zawsze wyrzec się godności wodza. Wiedziałem, że już klęska obecna pociągnie za sobą niedobre dla niego następstwa, gdyby się już nawet nic gorszego nie stało.
Wedle reguł postępowania między „gentlemanami“ byłoby oczywiście nieszlachentnością oddawać mu teraz jego obelgi, i powinienbym o tem milczeć — lecz tu była inna sprawa. Chodziło o to, żeby życiu duchowemu młodego i pełnego nadziei Indyanina nadać kierunek, dzięki któremu byłby dla swych przyszłych poddanych czemś więcej, aniżeli ordynarnym, krwiożerczym wodzem. Usiadłem obok niego, skinąłem, żeby odeszli, na tych, którzy się chcieli do nas zbliżyć, bo wolałem być z nim sam na sam. Odwrócił ode mnie twarz i zamknął oczy.
— No — zapytałem — czy mój młody brat stwierdzi jeszcze teraz, że jest takim wielkim i sławnym wodzem?
Nie odpowiedział — lecz nie spodziewał się widocznie tego łagodnego tonu, w jakim to wypowiedziałem, bo posępna twarz rozjaśniła mu się cokolwiek.
— A może Sziba Bigh wciąż jeszcze sądzi, że powinien Old Shatterhanda zaliczać do starych bab?
Nie poruszył się i nic nie powiedział — ja zaś mówiłem dalej:
— Ojciec mego młodego przyjaciela nazywał się