Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/62

Ta strona została skorygowana.
—  308  —

— Dobrze, kochany Bobie! Bardzo mnie to ucieszy, jeśli będę cię mógł pochwalić po powrocie.
Wiedziałem całkiem dobrze, dlaczego jego straży powierzyłem tego jeńca; Apaczom nie chciałem go oddawać. Równie dobrze wiedziałem, dlaczego nie chciałem słyszeć o tej „myśli“, która przyszła Murzynowi. Nie chciałem mieć odpowiedzialności, która może dla białych wcale nie istniała, ale mogła być wielką wedle pojęć indyańskich. Jeśliby czarny zrobił coś z jeńcem, co obraziłoby godność Sziba Bigha, to nie mógłby przykładać do tego takiej miary, jak gdyby to się stało za mojem zezwoleniem lub na moje zlecenie.
Poszedłem teraz najpierw do Bloody Foxa, ażeby z nim pomówić o naszem zadaniu. Stał razem z Old Surehandem i przyjął mnie słowami:
— Słyszałem, że mam się udać do Winnetou, ażeby jego i Apaczów naprowadzić na dobry kierunek. Kiedy mam stąd wyruszyć?
— Jeszcze dzisiaj wieczorem, jak najrychlej.
— A gdzie go spotkam?
— Tego nie można dokładnie oznaczyć, ale można mniej więcej obliczyć. On wrócił śladem Sziba Bigha, wiodącym wprost na zachód, aż do Stu Drzew. Ponieważ ma usuwać i wlec za sobą paliki, którymi młody wódz wytyczył drogę do oazy, zabawi dłużej, niż gdyby jechał bez przerwy...
— On może tę robotę wykonać także w nocy, bo sierp księżyca ukaże się niebawem — przerwał mi.
— To prawda — i dlatego sądzę, że około południa przybędzie do Stu Drzew.
— Tam musi konie napoić i spocząć przynajmniej z godzinę.
— Całkiem słusznie, ale nie zabawi tam zbyt długo; ja go znam. Główna rzecz, żeby konie dostały wody, a na ich znużenie nie będzie zważał zbyt wiele, wiedząc, że może ich po drodze wedle upodobania oszczędzać, może bowiem zatrzymywać się i spoczywać, kiedy