Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/76

Ta strona została skorygowana.
—  322  —

— Bardzo mi będzie miło ocknąć się z tych myśli.
— Wiecie, że dużo o was słyszałem; przytem wspominano zawsze, że jesteście pobożny.
— Czy przez pobożność rozumiano to, że mam ciągle usta pełne tego, co myślę i w co wierzę?
— Nie. Było raczej przeciwnie.
— Czy drwiono sobie z tej tak zwanej pobożności?
— Nigdy. Przecież zwykliście swoje religijne zapatrywania wyrażać raczej czynami, aniżeli słowami, i to właśnie wszystkim imponuje. Potem sam przekonałem się, że tak jest. Nie powiedzieliście do mnie ani słowa o religii.
— Bo też to niepotrzebne.
— A jednak może.
— Jakto?
— Bo... hm...! Powiedzcie-no mi, sir, czy wasze życie — a mam na myśli wewnętrzne — było zawsze spokojne i płynęło równomiernie? Słyszeliście, jako dziecko, że jest jakiś Bóg i wierzyliście w niego. Ta wiara, nigdy nienaruszona, żyje jako piękne dziecięce wierzenie i teraz także w waszem sercu. Tak sądzę nie mylę się prawdopodobnie.
— Mylicie się.
— Rzeczywiście?
— Tak, mylicie się. Niema zwycięstwa bez walki poprzedniej. Moje życie wewnętrzne jest prawie niemniej pełne zdarzeń, jak zewnętrzne. Strumień życia duszy nie płynie ciągle jednako między brzegami; ma on swoje nurty i fale, rafy i mielizny — to wysycha, to wzbiera.
— A więc wy walczyliście także?
— Czasem z wytężeniem ostatka sił! Ale walkę tę pojmowałem zawsze poważnie. Są miliony ludzi, przechodzących przez życie bez mocowania się o jasność. Im wszystko jedno, czy Bóg jest, czy go niema, ale to lekkomyślność, nad którą należałoby płakać. Dla mnie natomiast najwyższym celem bytu było dojście do poznania. Tak, miałem to niesłychane szczęście, że