dzieć się czegoś, nie mogłem zwlekać. Toteż po nastaniu zupełnej ciemności nie czekałem już dłużej, niż godzinę i wyruszyłem z Old Surehandem. Później po zejściu księżyca byłoby trudniej ukryć się, aniżeli teraz.
Jako drogi użyliśmy własnego tropu, ażeby się dostać do Stu Drzew. Najpiew udaliśmy się na grzbiet podkowy, ażeby zbadać, czy tam są straże. Przeszukanie całego półkola trwało dość długo, ale nie znaleźliśmy na niem Komanczów. Wupa Umugi nie postawił tu nikogo na straży; musiał się czuć bardzo pewnym.
W dole nad wodą płonęło kilka ognisk podsycanych rozrzuconymi dokoła, umyślnie naciętymi, konarami i gałęźmi. Nad źródłem siedział wódz, widocznie z najwybitniejszymi wojownikami, a reszta rozłożyła się po obu brzegach strumyka tak daleko, że nie mogliśmy wzrokiem końca dosięgnąć. Koni nie widzieliśmy także, bo było na to jeszcze zbyt ciemno.
Czy tam na dole ku Llanu stały posterunki, to usuwało się z przed naszych oczu, ale mogło nam być obojętnem, gdyż nie mieliśmy iść w tę stronę.
Zadaniem naszem było dojść jak najbliżej wodza, ażeby go w danym razie podsłuchać. Wleźliśmy zatem w krzaki i zaczęliśmy się, ja przodem a Old Surehand za mną, zsuwać po zboczu. Nie było to takie łatwe, gdyż każdej chwili mógł się nam z pod nóg wysunąć kawałek bardzo rozluźnionego gruntu i zdradzić nas szmerem staczania się na dół. Indyanie zachowywali się tak cicho, że szmer taki musieliby bezwarunkowo usłyszeć. Za każdym krzakiem dotykałem nogą ziemi na próbę, celem zbadania tego miejsca. Szło to więc bardzo powoli tak, że na schodzenie upłynęła pewnie godzina. Nareszcie położyliśmy się w gęstym krzaku, rosnącym tak blizko źródła, że mogliśmy dosłyszeć rozłożonych nad niem czerwonych, gdyby tylko mówili.
Lecz oni nie rozmawiali. Siedzieli niemi i nieruchomi obok siebie, wpatrując się w blask małego
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/88
Ta strona została skorygowana.
— 334 —