ogniska, nad którem, jak nam woń wskazywała, pieczono mięso. Zaczekaliśmy kwadrans, potem drugi — lecz wszystko było cicho jak dotąd. Gdyby jeden z Indyan nie podnosił chwilami ręki, ażeby dorzucić gałąź do ogniska, można było sądzić, że się ma do czynienia z figurami bez życia. Old Surehand potrącił mnie już, dając mi tak odczuć pytanie, czy nie byłoby lepiej wrócić, kiedy naraz zabrzmiał za obozem głośny okrzyk, po którym nastąpiło kilka innych. A więc po tamtej stronie stały jednak straże i zauważyły teraz coś niezwykłego. Wupa Umugi zerwał się, a sąsiedzi jego uczynili to samo. Zgiełk wzmagał się z każdą chwilą, a okrzyki odzywały się to tu, to tam. Brzmiało to zupełnie tak, jak gdyby kogoś ścigano i chciano schwytać. Zdjął mnie niepokój, którego mimowoli nie mogłem się pozbyć.
— Co to być może? — spytał cicho Old Surehand.
— To tak, jakby kogoś pędzono tam i ówdzie — odpowiedziałem również szeptem.
— Tak, kogoś tam chcą złapać; ja się nie mylę, słyszę dobrze. Ale kto mógłby to być? Czyżby...?
Nie dokończył pytania.
— Co chcieliście powiedzieć? — zapytałem.
— Nic, sir! To byłoby zbyt szalone z jego strony.
— Z czyjej?
— Z... ale nie, to niemożliwe!
— No któż to?
— Old Wabble.
— Do Dyabła! wam to przyszło na myśl?
— Tego można się po nim spodziewać.
— Tak, on poprostu zawziął się na podchodzenie, a że przedtem pragnął tak bardzo... ale słuchajcieno!
Wtej chwili zabrzmiał po lewej ręce za obozem okrzyk:
— Sus-taka — człowiek!
Zaraz potem doszedł nas z prawej strony zarośli drugi okrzyk:
— Sus-kawa — koń!
Potem ucichło, lecz zauważyliśmy więcej uszyma,
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 335 —