aniżeli oczyma — jakiś ruch, zbliżający się ku nam. Z lewej i z prawej strony prowadzono kogoś czy coś. Kto to mógł być?
Nie długo czekaliśmy na dowiedzenie się o tem. Obawy nasze ziściły się ku naszemu przerażeniu. Kilku Komanczów prowadziło Old Wabble’a, rozbrojonego i mocno skrępowanego rzemieniami. W kilka chwil potem sprowadzono także jego konia. Udał się więc za nami i to na koniu. Co za nonsens! Że można się było po nim spodziewać takich aktów samowoli, o tem wiedziałem z doświadczenia, ale żeby mu wpadło do głowy skradać się konno — takiej głupoty u niego nie przypuszczałem.
Tem błazeństwem wprowadził nas nietylko w wielki kłopot, lecz naraził nas najwyraźniej na niebezpieczeństwo. Komancze musieli przecież powiedzieć sobie, że sam tutaj być nie może i że musi mieć ze sobą towarzyszy. Troska o samych siebie wymagała właściwie, żebyśmy się natychmiast oddalili, ale czy mogliśmy to uczynić — czy nam to było wolno? Czy nie powinniśmy byli raczej zostać, by się dowiedzieć, co się stanie? Stary był, pomimo wielkiej nierozwagi, bardzo szczwany i mógł znaleźć jakąś wymówkę, która odwróciłaby podejrzenie czerwonych.
— Uff, Old Wabble! — zawołał Wupa Umugi na widok starca. — Gdzie pochwyciliście go?
Czerwony, do którego zwrócił się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Leżał w trawie na brzuchu i skradał się jak kujot, wychodzący na łup. Nasze konie zaczęły się niepokoić, bo zwietrzyły jego konia, którego przywiązał poza naszemi strażami.
— Czy się bronił?
— Pshaw! Uciekał, a my ścigaliśmy go, jak psa parszywego, na wszystkie strony, a kiedy pochwyciliśmy go potem, nie poważył się bronić.
— Czy widzieliście jeszcze jakich białych?
— Nie.
Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/90
Ta strona została skorygowana.
— 336 —