— Masz słuszność, Picie Holbersie — oświadczył jeden z wyzierających. — To greenhorny, o których nie warto się troszczyć. Niech sobie robią, co im się podoba!
Ciekawi wrócili na swoje miejsca. Ze dworu dał się słyszeć tętent koni i szorstki głos człowieka, jak gdyby przyzwyczajonego do rozkazywania. Potem otwarły się drzwi i weszli owi dwaj ludzie, o których była mowa.
Gdy o drugim z przybyszów nie wiele dałoby się było powiedzieć, to osobistość pierwszego w innem otoczeniu zrobiłaby była pewne wrażenie.
Jakkolwiek nie był uderzająco silnie zbudowany, mimo to przez szczególną postawę i ruchy nadawał sobie pozorów wielkiej siły i władztwa. Twarz jego, regularnie, a nawet pięknie skrojona, znacznie przyciemniona od słońca, okolona była gęstą brodą czarną, zwisającą mu aż na piersi. Odzież miał na sobie zupełnie nową, a broń jego i towarzysza wyglądała tak, jak gdyby ją dopiero co wzięto ze sklepu.
Prawdziwy traper lub skwater czuje nieprzezwyciężoną niechęć do wszelkiego starania o wygląd zewnętrzny swej osoby, najbardziej mierzi go czyszczenie broni, której rdza powinna być dla ludzi pewnego rodzaju oznaką, że nie nosił broni od parady, lecz używał jej dzielnie w niejednej śmiertelnej potrzebie. Tu, gdzie o wartości człowieka rozstrzygają zupełnie inne znamiona, niż ubranie, ma w sobie elegancya coś wyzywającego i wystarczy nieraz drobna przyczyna do ostrej wymiany słów.
— Good day, panowie! — pozdrowił przybyły, zdejmując z ramienia dwururkę i opierając ją w kącie o ścianę, co doświadczonemu westmanowi nigdyby na myśl nie przyszło. Zwracając się zaś do gospodarza, mierzącego go wzrokiem szyderczym, zapytał: — Czy jest tu czcigodny master Winklay?
— Hm, może to ja właśnie nim jestem! — odpowiedział niedbale gospodarz.
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/108
Ta strona została skorygowana.
— 94 —