z nimi. Występuje tam taki sam detektyw, jak w wypadku, opisanym poprzednio. Było to tak:
— Szedłem wtedy z kilku dzielnymi ludźmi, którzy mi już nieraz towarzyszyli, w górę rzeki Arkanzas, gdyż, jako ajent indyański zdążałem do Szeyenów. Wstąpiłem także do fortu Gibson i do sklepu Irlandczyka Winklaya, który mnie znał bardzo dobrze. Byliśmy jedynymi jego gośćmi, siedzieliśmy właśnie przy jedzeniu, kiedy ze dworu doleciał nas tętent i jakiś głos donośny. To nas zaciekawiło, podeszliśmy więc do okna i wyjrzeliśmy na dwór. Przed domem stali trzej jeźdźcy.
Jeden z nich był wysmuklej postaci i wytwornie ubrany. Jego strzelba, rewolwer i nóż więcej nadawały się do Zachodu, niż on sam, choć wyglądał na gentlemana. Drugi był ładny, silnie zbudowany, jasnowłosy młodzieniec, a trzeci ten, który tak głośno rozprawiał. Siedział na narowistym kłusaku z Dakoty, z którym widocznie wiele miał kłopotu.
Był to mężczyzna wysoki, szeroki i niezwykle muskularny. Na głowie, gładko ostrzyżonej, nosił kapelusz, którego ogromna kresa spadała z tyłu daleko na kark, a z przodu nad twarzą była poprostu wycięta. Ciało jego okrywała szeroka, workowata bluza z rękawami, sięgającymi zaledwie do łokci, a z pod nich wyglądały najpierw rękawy czystej koszuli, a potem para od słońca opalonych przedramion jakby u przedpotopowego olbrzyma. Nogi tkwiły w szerokich spodniach z lekkiego sukna, a z pod spodni wyzierała para butów, sporządzonych pewnie ze skóry, wyciętej z grzbietu słonia.
Człowiek ten, w zielonej jak mech bluzie, w żółtych spodniach i starym kapeluszu, wyglądał jak figura z balu maskowego.
Chciał zeskoczyć z siodła, lecz koń jego widocznie na to się nie godził, bo wszystkiemi czterema nogami rzucał się w górę.
— Have care, baczność, attention, ty poczwaro. — krzyknął z gniewem, uderzając konia potężną pięścią
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/160
Ta strona została skorygowana.
— 144 —