Widzicie? Tu, w tem kole, stali dowódcy obu stron i naradzali się z sobą. Potem obeszła dokoła fajka pokoju. Świadczą o tem punksy[1] napół zwęglone, porzucone na ziemi. Była to pewnie gromada bushhawkerów[2], którzy połączyli się z czerwonymi, by znaleźć nasz obóz, napaść nań i podzielić się zdobyczą.
— Mille tonnere, do miliona kóp piorunów! — wybuchnął Piotr Polter. — Ja tam wjadę z mojemi pięściami, że biali poczerwienieją, a czerwoni pobieleją ze strachu! Jeśli mię wiatr nie myli, to wkrótce już zarzucimy kotwicę w obozie. Ale co zrobimy z naszymi czworonożnymi statkami? Ja swego mam już po same uszy. Trzęsie mną i podrzuca na wszystkie strony, że mnie rozum w głowie boli, a moich dwieście trzydzieści ośm kości zsuwa się po jednej do butów!
Potter roześmiał się na ten płaczliwy lament dzielnego żeglarza i odrzekł:
— Wierzę wam, master. Siedzicie, jak gdyby was miano upiec na placek. Koni nie możemy brać z sobą, w dalszą drogę, boby nam przeszkadzały. Znam jednak miejsce, w którem możemy je ukryć tak, żeby ich Indyanie nie znaleźli. Chodźcie, panowie!
Zboczyliśmy pod jego przewodnictwem i po wielkich trudach przedarliśmy się przez gęste podszycie na małą polankę, na której spętaliśmy konie. Potem wróciliśmy na miejsce, gdzie opuściliśmy trop.
Poszliśmy za nim dalej i to z nadzwyczajną ostrożnością, z nożem, rozluźnionym za pasem i z strzelbą w ręce, gotową do strzału. Nagle Bill się zatrzymał i zaczął nadsłuchiwać.
— Słuchajcie, ludzie! Czy to nie było coś, jakby parskanie konia?
Wszyscy powstrzymali swe kroki i zaczęli się wsłuchiwać w głęboką ciszę puszczy. Z boku zabrzmiało lekkie rżenie.
— Albo rozłożyli się tam obozem, albo zostawili