— Prawda.
— I że przechowujecie w swej kryjówce kilka tysięcy futer bobrowych?
— Well, master, macie dobre wiadomości.
— Słuchajcie teraz, co wam powiem: Czerwoni domagają się waszej śmierci. Zgodziłem się wprawdzie na to, ale ponieważ oni nie rozumieją naszego języka, przeto wam coś poradzę.
— Co takiego?
— Zaprowadźcie nas do swojej kryjówki, wydajcie nam złoto i futra, a będziecie wolni!
— Czy to jest wszystko, czego od nas żądacie?
— Wszystko. Postanówcie prędko!
— Mnie się zdaje, że dyabelnie mało słyszeliście o Samie Firegunie, master, jeśli występujecie wobec mnie z tak głupią radą. Połączyliście się z czerwonymi drabami, których pod względem łotrostwa nawet przewyższacie, tylko dla zdobycia mojego złota. Biały z czerwonymi przeciwko białym. Za tę nikczemność niech spadnie potępienie wieczne na waszą duszę! Czy uważacie mnie rzeczywiście za tak głupiego, że uwierzyłbym, iż puścicie nas wolno, skoro wam damy, czego pragniecie?
— Słowa dotrzymam, lecz wypraszam sobie wszelkie dalsze obelgi!
— Powiedzcie to greenhornowi, ale nie mnie! Wiecie zbyt dobrze, że z wolności skorzystałbym tylko w ten sposób, iż dostawszy was przed wylot strzelby, odebrałbym wam łup. Strzelajcie do nas, jeśli macie odwagę!
Być może, iż Sam Firegun wiedział, dlaczego mógł tak śmiało przemawiać. Oko jego podniosło się ku krawędzi parowu, przebiegło po niej bystrem spojrzeniem i spadło równie szybko. Ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia przemknął mu po ustach.
Spojrzenie to nie uszło uwagi urzędnika policyjnego. On także powiódł wzrokiem ku miejscu, gdzie przedtem spoczęło było oko kolonela i wzdrygnął się mimowoli.
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/173
Ta strona została skorygowana.
— 157 —