Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/197

Ta strona została skorygowana.
—  177  —

być zakopany. W takich razach boimy się wchodzić do izby, żeby nas nie pozabijał.
— Nieszczęśliwa kobieto! Jakże mogliście się odważyć na to, żeby pójść za takim człowiekiem w tę puszczę?
— Za nim? Z nim byłabym nigdy tu nie przyszła. Przybyłam do Ameryki z pierwszym mężem i z bratem męża. Kupiliśmy byli sobie już naprzód kawał ziemi, ale nas ajent oszukał. Dokument kupna był sfałszowany, a kiedy przyjechaliśmy na Zachód, zamieszkiwał to miejsce już oddawna prawny właściciel. Pieniądze nam wkrótce wyszły, nie pozostało więc nic innego, jak żyć z polowania. Posuwaliśmy się przytem coraz to dalej na Zachód. Mąż mój chciał udać się do Kalifornii, usłyszawszy, że tam znajduje się złoto. Doszliśmy tutaj, ale dalej ja już nie mogłam iść, bo z wyczerpania zachorowałam. Obozowaliśmy zwykle pod gołem niebem; na szczęście znaleźliśmy po pewnym czasie ten opuszczony domek. Do kogo należał, nie wiemy. Radziliśmy sobie, jak mogliśmy, ale myśl o Kalifornii nie dawała mężowi spokoju. Chciał się tam dostać, ja nie mogłam mu towarzyszyć, a brat jego opierał się temu, bo tęsknił do ojczyzny. Bóg świadkiem, po jak ciężkich walkach zgodziłam się na to, żeby mąż sam poszedł do tego kraju złota i spróbował szczęścia. Szwagier miał zostać ze mną. Niestety mąż już więcej nie wrócił. W pół roku po jego odejściu urodził się Józef, a więc nie widział ojca nigdy. Gdy syn miał trzy lata, wyszedł raz szwagier rano na polowanie. Kiedy przez kilka dni nie wracał, zaczęłam go szukać i znalazłam martwego nad brzegiem rzeki z przestrzeloną głową. Musiał go zamordować jakiś Indyanin.
— Czy był oskalpowany?
— Nie.
— W takim razie mordercą był biały. Ale jak zdołaliście wyżyć z dzieckiem?
— Z zapasu kukurydzy, którą uprawialiśmy na