mierzi mię. Cóż to za okropne figury! W tej ciemnej chałupie z dwoma lufcikami zamiast okien nie można ich nawet rozpoznać.
— Wyjdźmy przed dom!
— Wyjść mogę, ale odczytywaniem ty sam się już zajmij!
Wyszliśmy, a kobieta została. Rozpaliła na kuchni niewielki ogień, ażeby upiec kilka kawałków mięsa, któreśmy jej dali.
Ja zwróciłem natychmiast oczy na figury, Will Salters natomiast na niebo.
— Hm! To szczególna chmura! mruknął. — Nie widziałem jeszcze podobnej. Cóż ty na to?
Ponieważ zwrócił na to moją uwagę, spojrzałem w górę. Obłok nie powiększył się znacznie, lecz zmienił całkiem swój wygląd. Przedtem sinoszary, zrobił się teraz jasno-czerwony i przeźroczysty. Zdawało się, że wychodzą zeń miliony matowo-złotych nitek pajęczych i rozsuwają się po całym widnokręgu. Nitki te nie drgały, lecz były całkiem nieruchome, jakby naprężone.
— No? — zapytał Will.
— Ja także nie widziałem nic podobnego.
— Czyżby twierdzenie młodego Indyanina o trąbie powietrznej miało okazać się słusznem i to wbrew powadze naszej, jako starych preryowców?
— Wygląda wcale nieswojo. Apacz mówił o trąbie. To byłoby źle.
— Niechaj będzie, co chce. Musimy w każdym razie zaczekać. Spodziewam się, że łatwiej zoryentujesz się w tem piśmie indyańskiem, aniżeli w niepojętym chaosie nitek, snujących się na niebie. Jakże ci idzie?
— Hm! Zobaczmy! Na przedzie widzę namalowane słońce z promieniami tylko w górę, a więc wschodzące. Potem stoją czterej jeźdźcy w kapeluszach. To są prawdopodobnie biali. Pierwszy z nich ma coś przywieszone do siodła, jakby worki. Za tymi czterema nadchodzą dwaj inni z piórami na nieokrytych głowach. To pewnie wodzowie indyańscy.
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/202
Ta strona została skorygowana.
— 182 —