Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/207

Ta strona została skorygowana.
—  187  —

nie potrzebowaliśmy ich napędzać. Wkrótce, obejrzawszy się, zobaczyłem ku mej radości, że trąba poszła w kierunku zachodnim, czyli od nas się oddaliła. Teraz mogliśmy się zatrzymać i uważać za ocalonych, jeśliby znowu nie powróciła.
To się na szczęście nie stało. Poleciała z niemniejszą chyżością dalej, nie przeźroczysta już, jak nad wodą, lecz znów ciemna i mętna. Wszystko, co napotykała, podrywała z ziemi. Rosła i robiła się coraz groźniejsza. Odrzucając daleko wszystko, czego wchłonąć w siebie nie zdołała, dążyła swoją drogą, na której wszystko niszczyła, aż naraz doleciał nas huk, od którego ziemia zadrżała, i trąba zniknęła.
W tej samej chwili jednak, nie wiadomo skąd, całe niebo zasnuło się czarną oponą i lunął deszcz kroplami, większemi niż groch.
— Nasz dom, nasze mieszkanie! Co się z niem stało? — lamentowała kobieta, przerywając po raz pierwszy milczenie.
Zamiast odpowiedzieć, puściliśmy konie szybkim kłusem ku domkowi. Lecz nie zastaliśmy go już na dawnem miejscu. Rozdarło, rozszarpało go, jak wiotki wiecheć słomy. Ciężkie pnie, grubości człowieka, powlokło daleko i porzuciło na ziemię. Z parkanu nie było ani śladu, ani słupa, ani deski, ani tyczki; wszystko powirowało w powietrze.
Kobieta popadła z przerażenia w stan bezczucia, co dla nas było nawet wygodne, bo mogliśmy pomyśleć o odszukaniu jej męża, syna i młodego Indyanina. Odkąd miałem rysunek, wiedziałem, gdzie mogli się znajdować. Tam na górze, pod którą rozleciała się trąba powietrzna, ponieważ była to dla niej nieprzezwyciężona przeszkoda. Ale jak mogła się trąba rozlecieć? W każdym razie zginęła, jak umierająca olbrzymka, która w walce ze śmiercią miażdży wszystko, co jej w ręce wpadnie. Obawialiśmy się, że tam rozegrają się straszliwe sceny, których chcieliśmy oszczędzić nieszczęśliwej kobiecie. Jednak, skoro tylko usłyszała, że idziemy