szukać jej syna, odzyskała dawną energię. Nie chciała zostać. Wsiadła na konia i pojechała z nami.
Jak nagle deszcz się puścił, tak samo prędko rozjaśniło się niebo. Chmury zniknęły, jakby na znak czarodziejski, a słońce uśmiechnęło się z nieba, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Natomiast droga, którą jechaliśmy, wyglądała strasznie! Pas ziemi, nawiedzony przez trąbę, był przeszło sześćdziesiąt metrów szeroki, a na całej tej przestrzeni nie było ani źdźbła roślinności, jak gdyby ją kto zgolił. Trąba powyrywała jamy, istniejące zaś pozasypywała rumowiskiem, a po prawej i lewej stronie tej drogi zniszczenia leżały złomy, kamienie, krzaki i mnóstwo innych rzeczy, poodrzucanych przez trąbę.
Jeszcze gorszy stan znaleźliśmy na stoku góry. Z daleka już dostrzegliśmy spustoszenie. Zarośla, wydarte z ziemi, porwane w górę, zbite w nierozplątane kłęby, porozrzucał orkan na wszystkie strony. Trąba szukała przez pewien czas przejścia wzdłuż góry i rozwścieczona tem, że go znaleźć nie mogła, życie wszelkie na śmierć zamieniła. Obnażone skały podobne były do kamieniołomów, głęboko wykutych. Jaworów wodnych, których widokiem ucieszyłem się był, gdy tamtędy przejeżdżałem, nie mogłem teraz poznać. Pnie, grubości człowieka, leżały wyrwane z ziemi z korzeniami, a konary, grubości dziecka, były poskręcane jak liny. Największy jawor, ogołocony z wszystkich swoich gałęzi, przedstawiał z powodu głębokich i długich rozdarć widok opłakany. Ale gdzie byli oni? Oto dalej, po drugiej stronie, stał okulbaczony po indyańsku deresz i skubał łakomie liście olbrzymiego, zmierzwionego kłębu zarośli. Był to wierzchowiec Małego Jelenia, a gdzie był koń, tam musiał się znajdować także jego pan.
Gdyśmy tam podjechali, przedstawił się oczom naszym taki widok: potężny jawor, wyrwany przez wicher z ziemi, padając, zabrał w górę razem z silnymi i gęstymi korzeniami całą masę należącego
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/208
Ta strona została skorygowana.
— 188 —