w górę rzeki, ścigając bandę bushheaderów, którzy porwali mi narzeczoną.
— A moje nazwisko: Lincoln, Abraham Lincoln. Przybywam z gór i tutaj chcę sobie zbudować tratwę, ażeby drzewo sprzedać na południu. Dopiero od godziny jestem tutaj. Banda bushheaderów porwała wam narzeczoną, powiadacie? Ilu ich może być?
— Dziesięć do dwunastu głów.
— Na koniach?
— Tak.
— Bounce! Przed bardzo krótkim czasem widziałem trop tylu właśnie koni, przejechałem wpoprzek i znalazłem tutaj podobny. Jednakże wydało mi się, że ten drugi liczył z tuzin nowych kopyt.
— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną wyruszyli za nimi.
— To się zgadza. Jest was zatem czterech przeciwko dwunastu. Czy przydałyby wam się i moje ręce?
— Owszem. Obyście tylko zechcieli je ofiarować!
— Dobrze! Come on!
Zabrawszy swoje rzeczy, przewiesił strzelbę przez jedno ramię, a topór zarzucił na drugie i ruszył przodem, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że mam za nim podążyć.
— Dokąd idziemy, sir? — spytałem, widząc, że poszedł w kierunku, przecinającym pod kątem moją drogę.
— Za tymi ludźmi. Gdzieżby zresztą? Nieco dalej zwrócili się rozbójnicy na północ od rzeki, a my skrócimy sobie drogę, czyniąc to samo.
Mówił tak stanowczo, że nawet nie próbowałem mu się sprzeciwiać, lecz puściłem go przodem, a sam trzymałem konia tuż za nim. Lincoln miał krok długi i wydatny, jak rzadko. Gdybym nie był na koniu, byłbym musiał dobrze się natężać, by mu dotrzymać kroku. Wreszcie zatrzymał się mój przewodnik i wskazał na ziemię.
— Tu jest znowu trop. Dwa, sześć, dziewięć, dwa-
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 14 —