— Timie, czy to być może? — zawołała i uszczęśliwiona objęła mnie wolnemi rękoma tak silnie, że się prawie poruszyć nie mogłem.
— Puść, Mary, teraz inny obowiązek mnie wzywa! — poprosiłem narzeczoną i dobywszy noża, zerwałem się do walki.
Tuż przede mną uderzył Lincoln zbója w głowę toporem tak, że runął bez jęku. Był to ostatni z jedenastu. Z obu stron wystrzelono tylko raz i chwycono zaraz za broń białą.
— Timie, na miłość Boga! — zawołała w tej chwili Mary i wskazawszy na drzewo, rzuciła mi się na piersi.
Spojrzawszy w ową stronę, zobaczyłem wylot lufy, wymierzonej wprost do nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.
— To za three carde monte! — ozwał się jakiś głos.
Zanim zdołałem się poruszyć, błysnęło, coś szarpnęło za ramię, a Mary krzyknęła i obsunęła się na ziemię. Kula przebiła mi ramię i poszła jej w serce.
— W niego! — zgrzytnął ktoś obok mnie.
Był to ojciec. Podniósłszy rusznicę kolbą do góry, rzucił się ku owemu drzewu, a ja za nim. W tem błysnęło z drugiej lufy, jakaś postać, której poznać nie mogłem, pobiegła w las, a ojciec padł pod moje nogi z przestrzeloną piersią. Oszalały z wściekłości puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie widziałem go, ale znałem kierunek, w którym znikł. Po kilku skokach dostałem się na miejsce, gdzie stały konie rozbójników. Lecz zwierząt już nie było, tylko końce poprzecinanych lass wisiały na kołkach, wbitych w ziemię. Zrozumiałem, że nie dopędzę już tego człowieka, bo on miał konia, a ja nie.
Wróciwszy na pobojowisko, zastałem oba trupy ułożone obok siebie, a Lincolna zajętego ich badaniem.
— Już nie żyją — rzekł — niema już w nich ani śladu życia!
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/29
Ta strona została skorygowana.
— 17 —