Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/44

Ta strona została skorygowana.
—  32  —

mogliśmy je zmienić na mocniejsze. Następnie przybiliśmy gotowe już wiosła, umieściliśmy na tratwie zwierzynę, zastrzeloną na zapas, chróst i smolaki. Po tej robocie byliśmy gotowi do szybkiego odjazdu, gdyby tego wymagała jakaś nagła potrzeba.
Teraz udaliśmy się na to miejsce, gdzie spotkałem Choktawa, stamtąd ruszyliśmy dalej jego tropem. Trop był zupełnie wyraźny, co u starszego wojownika byłoby wykluczone. Posuwaliśmy się tedy szybko naprzód ze wzrokiem, spuszczonym ku ziemi.
Szliśmy tak przez las z godzinę. Już się zaczęło było ściemniać, co nas nieco zaniepokoiło, bo obawialiśmy się, że nie zdołamy później rozpoznawać śladów, gdy wtem zauważyliśmy nagle, że nie znajdujemy się już w głębi puszczy, lecz na wązkim leśnym półwyspie, wysuwającym się daleko na trawiastą równinę, która była albo polaną, albo szeroką zatoką sawanny.
Na polanie leżeli jedni Indyanie na trawie, a inni ujeżdżali swoje żwawe mustangi. Naliczyliśmy ze trzystu wojowników. Ponieważ byli to tylko Choktawi, przeto łatwo nasuwał się domysł, że sprzymierzeni z nimi Komancze znajdują się w pobliżu. Stojąc wśród wysokich paproci, mogliśmy objąć okiem cały obóz, w którym płonęło już kilka ognisk. Ognia nie podsycano, jakby to nieostrożni biali uczynili, którzy zazwyczaj piętrzą polano na polanie, uzyskają przez to wprawdzie wiele ciepła, ale zarazem powodują wysoki płomień zdradziecki i gęsty dym. Ci wojownicy palą ogień na sposób indyański, polegający na tem, że tylko końce polan wkłada się w ogień i posuwa je do środka, regulując dym i płomień.
Nadleciał sęp ponad lasem i jął zataczać kręgi nad polaną, wietrząc już zdobycz. Jeden z Indyan podniósł strzelbę, wypalił i trafił tak dobrze, że ptak w coraz to węższej linii ślimaczej spadł na ziemię. Kto był tym strzelcem, o tem się zaraz dowiedzieliśmy.
— Uff! — zabrzmiało tuż obok naszego stano-