Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/46

Ta strona została skorygowana.
—  34  —

Znamy termin napadu, a to rzecz główna. Śmierć tych dwu drabów wywołałaby zmianę planu, a to nie byłoby nam na rękę.
Cofnęliśmy się natychmiast cicho i ostrożnie, a wydostawszy się poza doniosłość słuchu, podążyliśmy szybkimi krokami na miejsce wylądowania. Indyanie wysłali tylko jednego człowieka na zwiady, a ponieważ ten poległ, przeto nie baliśmy się wrogiego spotkania.
Upłynęła zaledwie godzina, a my już płynęliśmy do fortu. Tratwa była większa od tej, którą ja tam jechałem, a kierowanie nią, zwłaszcza w nocy, zajęło wszystkie nasze siły i uwagę. Podróż odbyliśmy dość szczęśliwie i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Smoky-Hill.
Pluton piechoty ćwiczył się nad rzeką w strzelaniu, a pułkownik sam przyglądał się ćwiczeniom. Poznał mnie, zanim na ląd wysiadłem.
— Ach, master Kroner! Czy znów potrzebujecie siekiery i prochu?
— Dzisiaj nie, sir. Przybywamy w tem przypuszczeniu, że my wam będziemy potrzebni.
— Wy nam? A to na co?
Wyskoczyliśmy z Lincolnem na brzeg.
— Choktawi i Komancze chcą napaść na fort dziś w nocy.
— Do wszystkich dyabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że uwijają się w pobliżu, sądziłem jednak, że dość będą mieli do czynienia z Kreekami i Seminolami, z którymi dopiero przed trzema dniami stoczyli ładną potyczkę, jak mi donieśli moi ludzie.
— Kanada-Bill poszczuł ich na was.
— Czy wiecie to napewno? W takim razie poszedł znów w górę rzeki, gdy go eskorta opuściła. Żałuję, że nie kazałem temu człowiekowi wpakować w łeb kuli! Jakież przynosicie wieści?
— Przypatrzcie się wpierw mojemu towarzyszowi! Nazywa się Abraham Lincoln i jest zuch, który potrafi jeszcze do czegoś doprowadzić!