— Well, master Lincoln, życzę wam tego! Ale teraz powiedzcie wreszcie, co nam grozi!
Opisaliśmy mu wczorajszą przygodę.
— Pięknie, dobrze! — rzekł z uśmiechem, gdyśmy skończyli. — Dziękuję wam, panowie, za tę wiadomość i korzystam z niej odpowiednio. Czy macie ochotę przypatrzeć się temu spotkaniu, czy też wolicie popłynąć dalej?
— Zostaniemy tu, jeśli pozwolicie, sir. Nie należy wyrzekać się rzadkich przyjemności.
— To wejdźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— Później! — rzekł Lincoln. — Przywiążemy naszą tratwę o pół godziny drogi dalej, ażeby nie wpadła w oko czerwonym. Oni z pewnością przeszukają najpierw otoczenie fortu, a nie powinni się dowiedzieć, że ktoś z góry nadpłynął. Łatwo mogliby nabrać podejrzenia, zwłaszcza że wywiadowca im zginął.
Postąpiliśmy tedy, jak nam ostrożność nakazywała, poczem wróciliśmy do fortu, gdzie przygotowywano się już na przyjęcie dzikich. Pościągano straże, wysunięte dalej od fortu, ażeby Indyanom ułatwić podejście, cztery armaty nabito kartaczami, a każdy żołnierz otrzymał oprócz rusznicy lub karabinu z dwoma lufami, pistolet i ostry nóż. Oficerowie mieli wszyscy przynajmniej po dwa rewolwery. Chodziło o to, żeby zaraz przy pierwszym ataku powitać dzikich jak największą liczbą strzałów.
Wieczorem siedzieliśmy przy stole oficerskim. W rozmowie, która się rozwinęła, okazał Lincoln zdumiewające wprost wiadomości. Pomimo swej skromności pobijał w dyspucie jednego gentlemana po drugim, a gdy rozmowa zeszła na napad, zauważył:
— Główna rzecz w tem, żeby ich nietylko przyjąć, lecz także wpaść pomiędzy nich w pierwszem zamieszaniu. Sądzę, że gdybyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie zostawią konie, byliby napewno zgubieni. Rozporządzacie oddziałem dragonów, colonelu. Każcie im po pierwszej salwie dosiąść koni i zabrać wierzchowce
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/47
Ta strona została skorygowana.
— 35 —