Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
—  36  —

Indyanom, albo... bounce, świta mi pewna myśl! Czy macie rakiety, albo inne ognie sztuczne?
— O to nie trudno, sir. Co z tem poczniecie?
— Rozpędzimy konie. Timie, pójdziesz ze mną?
— Oczywiście! — odrzekłem.
— W takim razie nie potrzebuję nikogo więcej, colonelu. Postarajcie się o ognie i wypuśćcie nas potem!
— Jak możecie się na coś podobnego odważyć!
Pshaw! Na inne rzeczy musi się człowiek nieraz odważyć. Potrzebujemy także kilku lontów, ażeby się nie zdradzić krzesaniem ognia.
Ze względu na nasze bezpieczeństwo chciano nie dopuścić do naszej wyprawy, lecz Lincoln rozwiał wszelkie wątpliwości i niebawem zaczęliśmy się skradać w las, uzbrojeni w lonty i ognie sztuczne.
Zadanie nasze było trudne i niebezpieczne, ale przy pewnej ostrożności mogło się udać. Przypuszczaliśmy, że Indyanie koni nie zostawią spętanych w lesie, lecz przywiążą je do kołków pod nadzorem kilku ludzi, to też zwróciliśmy się zaraz na prawo, gdzie szereg polanek ciągnął się w las, jakby małe jeziorka.
Kiedyśmy się czołgali skrajem jednej z nich, pochwycił mnie idący przodem Lincoln nagle za rękę i wciągnął w zarośla. Zapewne zauważył coś, co zasłaniała mi jego postać. To Indyanin przemykał się w cieniu drzew, a obok niego szedł biały.
— Kanada-Bill z Czarną Panterą! — szepnął Lincoln.
Było tak ciemno, że nie mogliśmy dokładnie poznać Jonesa, lecz rozumiało się samo przez się, że nie był to nikt inny. Spotkani szli przodem na zwiady, a w pewnej odległości za nimi poruszał się nieprzejrzanie długi wąż Indyan, idących jeden za drugim. Długo musieliśmy czekać, zanim nas minął ostatni.
— Ładny pochód, Timie! Na przedzie Choktawi, a za nimi Komancze, razem przynajmniej sześćset czerwonych skórek. Położenie pułkownika będzie trudne, a nasze również. Ale sądzę, że nasze ognie zrobią swoje!