Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/49

Ta strona została skorygowana.
—  37  —

Ruszyliśmy dalej swoją drogą i już na skraju drugiej polany ujrzeliśmy w półmroku gwiaździstej nocy cel naszej wyprawy. Na środku wolnego miejsca leżała jakaś ciemna masa: to były konie Indyan.
— Tylko jednego szczepu — rzekł Lincoln. — Drugi z pewnością zostawił swoje dalej. Chodź!
Znów podążyliśmy naprzód, aż do ciemnego rogu, zasłaniającego drugą polanę.
Well, tam są drugie, a przy nich dozorcy. Tu trzech, tam czterech ludzi. Czy sądzisz, że dostaniemy się do nich?
— Czemu nie? Trawa wysoka. Jeśli nadto skorzystamy z wiatru, żeby nas konie nie zdradziły, to nam się uda.
— Indyanin napada na nieprzyjaciela nad ranem; ale ci uważają siebie za tak silnych, że wezmą się do swego zbrodniczego dzieła już teraz. Przypuszczam, że zbliżyli się już do fortu, możemy więc zacząć. Ale Timie, tylko tomahawka i noża można używać; żadnej broni głośnej!
Położył się na ziemi i zaczął pełzać, jak wąż po trawie. Ja sunąłem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się do siedzących na ziemi trzech Indyan na tyle, że słyszeliśmy niemal ich oddech. W samą porę zaczęły konie bić się kopytami i spowodowały szmer, który nam umożliwił zbliżenie się na odległość chwytu do nieprzeczuwających niczego czerwonych. Zobaczywszy błysk noża Lincolna, wyjąłem swój z między zębów i pchnąłem także. Dwaj już nie żyli.
— Ugh! — zawołał trzeci, zrywając się, ale ugodzony tomahawkiem Lincolna padł napowrót na ziemię.
— Wszyscy trzej już martwi! Timie, sprawa idzie nieźle! No, a teraz do tamtych czterech! A może ich za wielu?
— Nie dla mnie, ani dla ciebie! Dalej do dzieła! Tym razem nie poszło nam już tak gładko. Ażeby wiatr mieć przeciwko sobie, musieliśmy okrążać, nadto jeden z ludzi stał wyprostowany i mógł nas łatwo