Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/50

Ta strona została skorygowana.
—  38  —

zobaczyć. Korzystając ze wszystkich właściwości terenu, zbliżaliśmy się jednak do nich coraz bardziej, gdy wtem zabrzmiało w oddali szatańskie wycie, poczem nastąpiła straszna salwa strzałów. To Indyanie rozpoczęli atak na fort.
— Teraz już wszystko jedno, Timie. — szepnął Lincoln. — Weź rewolwer! Żaden z nich nie powinien umknąć. Go on!
W następnej chwili był już między nimi, a ja obok niego. Po czterech lekkich trzaskach, kilku pomocniczych uderzeniach i pchnięciach, byliśmy także tutaj panami placu.
— Timie! Teraz nie potrzebujemy ani lontu, ani ogni sztucznych do wykonania arcydzieła, o którem będą tu jeszcze długo sobie opowiadali. To konie indyańskie, przyzwyczajone do chodzenia jeden za drugim. Czemprędzej wiązać rzemienie do ogonów!
Był to istotnie pomysł, na który mógł wpaść tylko Lincoln, ale niestety nie dał się wykonać, gdyż w tej chwili doszedł nas głuchy odgłos strzałów armatnich, a zaraz potem niezliczone wrzaski, które pouczyły nas o stanie rzeczy.
— Niema na to czasu. Czerwoni uciekają i zaraz tu będą. Ognie w ruch! Ty skocz zaraz do tamtej trzody. Nie potrzeba zwierząt odwiązywać; zerwą się same. Spotkamy się po tamtej stronie przy drzewach orzechowych.
Pobiegłem do pierwszej gromady koni, wydobyłem rakiety i lont, zapaliłem i rzuciłem między zwierzęta. Gdy wróciłem na umówione miejsce, Lincoln czekał już na mnie.
— Uważaj Timie, zaraz się zacznie! — rzekł, śmiejąc się do mnie.
Obie trzody odezwały się podejrzanem parskaniem. Zwierzęta poznały węchem niebezpieczeństwo. Wtem zaczęło strzelać, trzaskać i sypać iskrami najpierw z tej, a potem z tamtej strony. W tym blasku ujrzeliśmy rozgorzałe oczy, nozdrza parskające i podniesione grzywy zwierząt, szarpiących się na lassach...