Wreszcie wytężywszy wszystkie siły, wyrwały się z uwięzi i zaczęły błąkać się bezradnie w różnych kierunkach, aż wkońcu ruszyły zwartą masą prosto w kierunku fortu.
— Wspaniale, świetnie, Timie! Poprzewracają i stratują własnych panów, z których pewnie ani jeden nie odzyska swego wierzchowca. Założę się, że wpadną do rzeki, a potem pochwytają je łatwo ludzie z fortu!
Nic lepszego nie mogliśmy na razie zrobić, jak ukryć się w zaroślach. Oczy i uszy mieliśmy otwarte, a chociaż nic nie widzieliśmy z powodu ciemnoćci, to za to słyszeliśmy tem więcej. Wściekłe wycia rozczarowanych Indyan, którzy zamiast koni zastali tylko trupy dozorców, tętent cwału dragonów, pędzących za uciekającymi, trzask karabinów i pistoletów, cichnący zwolna w oddali, od czasu do czasu zaś cichy szelest kroków zbiega, chroniącego się w gąszczu — oto nasze wrażenie.
Dopiero gdy dzień zaszarzał, opuściliśmy naszą kryjówkę i wyszliśmy na polanę, gdzie leżały trupy poległych. Otoczenie fortu wyglądało jak pobojowisko. Indyanie leżeli obok siebie pokotem, ugodzeni kulami żołnierzy, z których każdy z poza palisady brał dwu lub trzech na oko. Przed bramą spiętrzyła się okropna klipa trupów i poszarpanych członków ciała ludzkiego. Tu były czynne kartacze.
Pułkownik przyjął nas z promieniejącem spojrzeniem.
— Chodźcie na dziedziniec, jeśli chcecie zobaczyć swoje dzieło! Wracacie tak późno, że uważałem was już za zgubionych. Widzicie tę wieżę trupów? To dzieło Kanada-Billa, gdyż nikt inny tylko on zwiódł czerwonych, namawiając ich do zwartego ataku po tak znakomitem odparciu pierwszego napadu.
— Czy on jest między poległymi?
— Tu go niema. Może jest gdzieś dalej.
Na dziedzińcu stało całe stado schwytanych koni.
— Patrzcie, panowie, oto jest wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie zabierzecie koni na
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/51
Ta strona została skorygowana.
— 39 —