aniżeli z ostrożności i tak przygotowany na wszelki wypadek, czekałem na siodle.
Im bliżej był, tem łatwiej rozróżniałem szczegóły jego długiej i szerokiej postaci. Jechał na wysokim koniu, o nadzwyczaj dużej głowie, a małym, skąpo, uwłosionym ogonie. Za to miała szkapa krok, budzący wprost szacunek. Na głowie miał jeździec pilśniowy kapelusz z nieskończenie szerokiemi kresami, a ubrany był w bluzę skórzaną, która prostym swym krojem nie krępowała żadnego ruchu, nogi zaś tkwiły w butach z cholewami, sięgającemi aż do brzucha. Na plecach wisiała dwururka, u pasa zaś worki z prochem, kulami i mąką. Z za pasa wyzierał nóż, rewolwer i jakieś dwa osobliwsze przedmioty, które zblizka okazały się kajdankami na ręce.
Twarzy nie mogłem rozpoznać z powodu szerokich kres kapelusza. Dopuściłem jeźdźca na odległość strzału i podniosłem rusznicę.
— Stop, master! Co robicie w tych stronach?
On zaś zatrzymał konia i roześmiał się.
— Heigh day, a to mi się udał figiel! Timie Kroner, stary niedźwiedziu, czy chcesz mnie zastrzelić?
— Do stu piorunów! Znam ten głos — odrzekłem — ale mi ten przeklęty kapelusz zawadza. Abrahamie Lincoln, czy to ty naprawdę jedziesz na tym koźle?
— Oczywiście, że ja, jeśli nie masz nic przeciw temu! Czy mogę się teraz zbliżyć?
— Chodź i powiedz, co tu robisz?
— Muszę wpierw usłyszeć, co ciebie zawiodło na Arrowie w te piękne strony!
— Jadę do twego i mego znajomego.
— Naszego znajomego? Któż to taki?
— Zgadnij!
— Powiedz najpierw, gdzie?
— W jakiejś tam szczelinie, w której nafta płynie podobno, jak woda.
— Guy Wilmersa, króla naftowego?
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/57
Ta strona została skorygowana.
— 45 —