— Lack-a-day! A to co za perfuma, Abrahamie? — spytałem. — Mam wrażenie, jak gdyby mnie dwa razy śmierdziel obryzgał. To ani zapach pieczonego indyka, ani pudingu, a tem mniej kammas-odeur. Nie wiem doprawdy, co mam począć wobec tego zapachu fiołków!
— Mógłbym ci powiedzieć, jaki to zapach. Ale czy istotnie trzeba dopiero pouczać o tem tak doświadczonego westmana? Roztwórz tylko trochę nos, a nie pomylisz się w rozpoznaniu zapachu!
Wciągnąłem mocniej powietrze, ale napróżno.
— Nie potrafię, Abrahamie. To jakiś zapach trupa, żywicy, smoły, pokostu, czy lakieru.
— Nie byłeś jeszcze nigdy w Venango-County, albo w Oil-Kanawha?
— Nie. Oil-Kanawha? Teraz już wiem. To zapach nafty. Spodziewam się wobec tego, że wkrótce pokaże się rzeka.
Przed sobą nie widzieliśmy nic, prócz dalekiej, równej preryi. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy pas oparów, ciągnący się ze wschodu na zachód przez sawannę. To był znak, że tam biegnie rzeka. Nad jej brzegami stały budowle, jakich wymaga wydobywanie oleju skalnego. O kilkaset długości konia od rzeki wznosił się na górze obok zabudowań fabrycznych wspaniały dom mieszkalny. W dole, tuż nad wodą, pracował świder ziemny, a w bok od niego ciągnął się szereg małych domków; to były mieszkania dla robotników. Jak okiem sięgnąć, widziało się tylko klepki, dna, obręcze i gotowe beczki, częścią puste, a częścią napełnione cennym materyałem palnym.
— Good lack, to tutaj! — rzekłem. — Chciałbym jednak wiedzieć, jak ten Guy Wilmers dostarcza nafty ludziom. Przecież Coteau niema dróg, ani ścieżek dla potrzebnych do tego ciężkich wozów!
— Czyż nie widzisz ciężkich czółen na wodzie? Na nich to przewozi beczki na Missouri, a stamtąd ma już wolną drogę.
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
— 48 —