wiście następnej części opowiadania nadał formę noweli, którą można było śmiało wydrukować.
Na wzgórze — mówił dalej — gdzie stał dom misyjny, wychodził w wygodnem ubraniu meksykańskiem silnie zbudowany młodzieniec o jasnych włosach, regularnych rysach i tryskających zdrowiem policzkach.
Zatrzymał się przy zaroślach, otaczających dom i zwrócił się ku zachodowi.
Wieczór się zbliżał, a słońce zanurzało już iskrzące swe żary w promienną roztocz. Przed młodzieńcem leżało miasto, zalane rubinowem światłem, a okna starego gmachu połyskiwały w dal jaskrawymi refleksami.
Przybysz położył się na miękkiej murawie i tak zagłębił w widoku, że nie usłyszał odgłosu lekkich kroków, zbliżających się z boku do niego.
Mała rączka spoczęła na jego plecach, jasna główka pochyliła się nad nim, a równocześnie padły w ciszy te słowa:
— Witam was tu, sennorze! Czemu nie pokazywaliście się u nas tak długo?
— Byłem w San Francisco, sennorito, gdzie załatwiałem rozmaite interesa — odrzekł zapytany.
— I tam zupełnie zapomnieliście o sennorze Carlosie i jego biednej, małej Anicie!
— Zapomniałem? Per dias, nie, po tysiąc razy nie! Anitto, jak mógłbym o Was kiedy zapomnieć!
Dziewczyna usiadła obok niego bez ceremonii.
— Czy rzeczywiście myśleliście o mnie, sennorze Edouardo?
— Nie pytajcie mnie, Anitto, czy o was myślałem! Kto się mną zajął, kiedy, pozbawiony mienia przez złych ludzi, przybyłem tutaj, jeśli nie wasz ojciec? A kto potem, kiedy trudy i niewczasy powaliły mnie na łoże boleści, pielęgnował mnie jak syna i brata? Wy i matka wasza! Kogóż mam w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, prócz was? Anitto, ja o was nigdy nie zapomnę!
Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/81
Ta strona została skorygowana.
— 67 —