— Ten zaszczyt...
— Pshaw! Proszę, żebyście mi pozwolili obejrzeć swój dzielny statek, zanim popłyniemy na ląd.
Podczas tej rozmowy przyszedł powoli na wybrzeże człowiek, którego postawa i zachowanie się wskazywały, że jest zupełnym panem swojego czasu. Średniego wzrostu, ale smukłej budowy ciała, miał na sobie odzież poszukiwacza złota, wracającego do wielkiego miasta z kopalń na wypoczynek po natężającej pracy. Bardzo pomięty kapelusz z szerokiemi kresami spadał mu na twarz, lecz nie zakrywał dostatecznie wielkiej i brzydkiej oparzeliny, przechodzącej od ucha przez policzek aż do nosa.
Kto zobaczył tę twarz odwracał się od wstrętnego widoku. Właściciel jej widział to dobrze, lecz nie martwił się tem, a nawet nie tracił spokoju, gdy padło przypadkowo kilka głośnych uwag o nim.
Wtem zatrzymał się i rzucił okiem na przystań.
— Znów jakiś na kotwicy! — mruknął. — Żaglowiec i, jak się zdaje, dobrze zbudowany. Gdyby...
Przerwał monolog, przysłonił oczy dłonią, ażeby lepiej widzieć i dodał:
— Sacrè nom du dieu, to on, to on, to „L’ horrible“, dla którego stoję tu na kotwicy już od miesiąca. Nareszcie, nareszcie znowu go widzę i... Ale za daleko od brzegu. Mogę się mylić. Przekonam się, czy mię oczy nie łudzą!
Zeszedł po schodach, obok których unosiło się na falach kilka łodzi i wskoczył do jednej.
— Dokąd? — zapytał właściciel, który, siedząc na ławce, wygrzewał się na słońcu.
Przybyły wskazał na przystań i odrzekł:
— Na przejażdżkę.
— Jak długą?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Macie czem zapłacić?
Pytający zmierzył gościa niezbyt ufnym wzrokiem.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/104
Ta strona została skorygowana.
— 350 —