Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—  353  —

— Tu nie. Tom mi powiedział, że macie izbę, w której człowiek nie jest wystawiony na pociski wzroku wszystkich obecnych.
— Mam taką izbę, lecz również nie dla wszystkich.
— Nie dla wszystkich? A dla kogóż?
— Skoro muszę wam to mówić dopiero, to widocznie ciemno jest pod waszym kapeluszem.
— Nie tak bardzo, jak wam się zdaje!
Wyjął złotówkę i podsunął ją spekulantowi.
— Dobrze! Z wami przecież nie jest tak źle, jak myślałem. Czy wiecie jednak, że jeśli komu robi się przyjemność trzymaniem zdala od niego węszących za nim ludzi, to całkiem naturalne, że ta przysługa warta innej. Napijecie się czego?
— Szklankę wina.
— Wina? Zwaryowaliście? Co jabym tu robił z takim głupim napojem? Dostaniecie flaszkę brandy wedle zwyczaju i obyczaju. Oto wódka i szklanka! Usiądźcie tam pod szerokim piecem. Zaraz obok są małe drzwi, których nikt nie dostrzeże. Otworzę je, a wy uważajcie i w chwili, kiedy nikt nie będzie na was patrzył, wśliźnijcie się do środka!
— Niech tak będzie.
— Teraz tam pusto, ale nadejdą goście, których nie radzę wam zaczepiać, bo to żwawi chłopcy, a nóż niedaleko u nich od słowa!
Obcy postąpił wedle wskazówki gospodarza i siedział niebawem w ukrytej izbie. Zastał w niej niezajęte dwa stoły z dwunastu może krzesłami. Ale stosownie do zapowiedzi gospodarza wkrótce nadeszli goście jeden po drugim i pozajmowali miejsca. Łatwo było po nich odgadnąć, iż przywykli do tego odosobnienia.
Zwrócili uwagę na już obecnego o tyle, że rzucili ku niemu krótkie badawcze spojrzenie, poza tem jednak nie troszczyli się o niego i prowadzili półgłosem rozmowę tak swobodnie, jakby nie było z nimi nikogo obcego. Wszyscy wyglądali na marynarzy, a przynajmniej w rozmowie okazali wielką znajomość szcze-