W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł w pochylonej postawie człowiek, którego wszyscy przywitali jak dobrego znajomego.
— Długi Tom! Chodź stary kamracie i usadów się na krześle! Właśnie mówiliśmy o tobie.
— O tobie i o „L’ horrible’u“ — wtrącił inny z obecnych.
— Zostawcie „L’ horrible’a“ na wodzie, starzy kłapacze — odpowiedział przybysz, siadając i mrugając okiem do człowieka z oparzelizną na twarzy. — Co was obchodzi ten statek?
— Nas może nic, ale ciebie z pewnością. Zdaje się, że znasz go lepiej niż my. Może nie biegałeś po jego burtach?
— Nie przeczę, ani nie potwierdzam waszych domysłów. Być to mogło. Jest niemało dobrych statków, które widziały Toma. Któż więc może coś mieć przeciw temu, że i „L’ horrible“ był między nimi?
— Oczywiście, że nikt. Ale powiedz nam, czy naprawdę kobieta była jego żaglomistrzem?
— Tak słyszałem.
— Hm, w takim razie musiała na tym statku panować nędzna gospodarka.
— Jakto?
— Jeśli kobieta dowodzi okrętem, to ja nie chciałbym służyć na takim okręcie. Myślę nawet, że tylko z tego, a nie innego powodu schwytano „L’ horrible’a“.
— Tak sądzicie? — odezwał się przeciągłym głosem obcy z oparzelizną.
— Tak. Czy macie co przeciwko temu?
— To was nic nie obchodzi. Chciałem tylko wiedzieć, czy naprawdę tak sądzicie!
— Nic mnie nie obchodzi? Gdy obcy miesza się do tego, co ja mówię, to mnie to nie ma obchodzić? Trzymajcie język za zębami, bo jak wam raz dam w gębę, to w piętach poczujecie!
— Istotnie wyglądacie mi na tak silnego!?
— To się zaraz przekonacie!
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/111
Ta strona została skorygowana.
— 355 —