Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/113

Ta strona została skorygowana.
—  357  —

przebaczam, lecz nawet usadowię się trochę przy was na krześle.
— Przebaczacie? Mnie się zdaje, że kłótnia nie wyszła od nas, lecz od was. Jako obcy powinniście byli nie wtrącać się do tego, o czem myśmy mówili.
— Hm, może macie słuszność. Ale ja mam zwyczaj wystawiać swoich ludzi na próbę, zanim przyjmę od nich rękę na zgodę.
— Waszych ludzi? — rzekł jeden.
— Wystawiać na próbę? — drugi.
— Zanim przyjmiecie rękę na zgodę? — trzeci.
— Tak jest! Czy nie powiedzieliście przedtem, że chcielibyście dostać się na „L’ horrible’a“?
— To się tak tylko mówiło. Dodaliśmy też warunek: gdyby żył i dowodził „czarny kapitan“.
— Czy wiecie napewno, że nie żyje?
— Do kroćset piorunów! Czy chcecie przez to powiedzieć, że jeszcze żyje?
— Właśnie.
— Wiecie to napewno?
— Napewno.
— Gdzież siedzi, he?
— To nie wasza rzecz, tylko moja!
— W każdym razie nie na „L’ horrible’u“.
— To prawda. Ale jeśliby go napowrót odzyskał?
— Odzyskał? Hola, sir! To byłby wspaniały figiel z jego strony!
— I z waszej!
— I naszej? Jakto?
— Bo możecie przyczynić się do tego, jeśli zechcecie — rzekł teraz cicho i ostrożnie.
— Jak mamy to rozumieć, master?
— Myślę, że ludziom, których długi Tom nazywa swoimi przyjaciółmi, można cokolwiek zaufać. A może nie?
— Do wszystkich dyabłów! Nie chybiliście, macie słuszność! Jesteśmy chętnie wszędzie tam, gdzie płacą dobry pieniądz, albo żołd dobry. Tomie, poleć nas!