Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
—  361  —

Wszyscy siedzieli jeszcze długo, słuchając słów towarzysza. Jako doświadczony i wprawny sternik tak potrafił ich pozyskać dla zamierzonego przedsięwzięcia, że zdrady z ich strony nie należało się wcale obawiać. Przekonał ich dostatecznie, że właśnie teraz, podczas wojny Stanów północnych z południowymi, dobrze prowadzony kaper[1] może ukradkiem robić dobre interesa.
Komnaty pani de Voulettre były wieczorem tego dnia jasno oświetlone. Było tam wielkie przyjęcie. W salonie tańczono przy dźwiękach fortepianu, przy bufetach spożywano najsmaczniejsze delikatesy i pito orzeźwiające napoje, a starsi panowie usunęli się do bocznych pokoi, gdzie rozprawiano nad rozmaitemi sprawami, albo grano w karty, przyczem dolary setkami przechodziły z rąk do rąk.
Zawiść sama byłaby musiała przyznać, że wśród pań należała się korona pani domu. Każde słowo wymawiała tak mile, każdy ruch wykonywała tak zgrabnie, że ujmowała tem raz na zawsze dla siebie tych, którzy na to patrzyli.
Spoczywała właśnie w wygodnej postawie na askamitnej kanapie i chłodziła się wachlarzem, wysadzanym perłami. Ciemne jej oko spoczywało z widocznem zajęciem na poruczniku marynarki Jennerze, którego przedstawił jej kapitan pancernika.
— Przybywasz pan z przylądka Horn, poruczniku? — zapytała.
— Nie wprost. Krążę już od dłuższego czasu naprzeciwko międzymorza.
— Ach, to nudne zajęcie! Nieprawdaż? Czy nie miał pan przedtem czasu zawinąć tutaj?
— Niestety służba na morzu surowa.
— Czy pan wiesz, poruczniku, że mimo to żegluga zajmuje mnie nadzwyczajnie?

— Ach! Morze ma istotnie w sobie coś pociągającego, nawet dla kobiet, ale to, co się zazwyczaj przez

  1. Statek korsarski.