Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/131

Ta strona została skorygowana.
—  375  —

nim i przed Indyanami utraciliśmy mowę. Odezwiemy się więc trochę!
Traper nie rozgniewał się za nazwanie go zdrajcą drabem i powtórzył pytanie:
— Czy należycie do ludzi Sama Fireguna?
— My należymy, ale wy nie, bo kolonel otacza się tylko ludźmi uczciwymi.
— Przezywajcie, ile chcecie, jeśli sądzicie, że wam coś z tego przyjdzie. Ja nie mam na razie nic przeciwko temu. Jak się nazywacie?
— Gdybyście byli przed dwudziestu laty przeszli przez Mississipi i szukali przez lat czterdzieści, to bylibyście spotkali może kogoś, ktoby wam mógł powiedzieć, jak się nazywam. Ale teraz zapóźno.
— Nazwiska wasze są mi zresztą obojętne. Macie złoto w hide-spot?
— Nawet dużo, bardzo dużo, a w każdym razie więcej, niż wy stamtąd sobie potraficie zabrać.
— Gdzie zakopane?
— Gdzie jest zakopane, to wszystko jedno. Wam wolno je tylko znaleźć!
— Ilu was jest w towarzystwie?
— Tylu, że każdy z osobna poświeci wam na drogę.
— Kto był ten Indyanin, który dopomógł kolonelowi do wydobycia się z więzów?
— To mogę wam powiedzieć. Nazywa się mniej więcej Winnetou.
— Apacz?
— Apacz, czy nie, to wszystko jedno, ale to był on.
— Ile wyjść jest z kryjówki?
— Tyle, ilu tam ludzi przebywa.
— To znaczy?
— Dla każdego jedno i to samo. Nieprawdaż, Picie Holbersie, ty stary coonie?
— Jeśli tak sądzisz, Dicku, to ja to samo twierdzę.
— Opiszcie mi tę jaskinię!