— Tak, ale tylko dla głupca, nie umiejącego myśleć, ja natomiast bez najmniejszego trudu przejrzałem sztuczki Fireguna. Przecież woda nie może gubić się tu w górze.
— Prawda!
— Musi mieć jakieś ujście!
— Oczywiście! Że też ja o tem nie pomyślałem!
— Ja odnalazłem to wyjście i coś jeszcze w dodatku.
— Co, co? — nalegał Sanders.
— Obok wodospadu wisi lina. Po niej można się dostać na dół do spokojnie płynącego potoku, a stamtąd na świat. Idziecie oczywiście z nami?
Sanders namyślał się przez kilka sekund.
— Poszlibyśmy chętnie, ale nie możemy.
— Czemu nie? Boicie się liny?
— Ba! Z podobnemi linami my mieliśmy może więcej do czynienia, niż wy. Ale jeśli pójdziemy za wami, zepsujemy wam i sobie całą rzecz.
— Jakto?
— Będzie lepiej, jeśli nas napowrót zwiążecie i zostawicie tutaj, dopóki nie wrócicie ze swoimi Indyanami.
— Sądzę, że wam tu zbyt dobrze się nie powodzi!
— Gdybym się bał kogokolwiek, nie zostałbym tu pewnie. Ale zważcie, ile tu złota nagromadzono! Jeśli zawcześnie odkryją naszą ucieczkę, będzie ono dla nas stracone, a jeśli później po nie wrócimy, urządzimy sobie poszukiwanie za niem, że nam tchu zabraknie.
— Do dyabła, macie słuszność! Powinienem byt prędzej o tem pomyśleć! Żeby tu wrócić, potrzebujemy kilku godzin, a przez ten czas mogłoby wszystko przepaść. Czy rzeczywiście odważycie się zostać tu nadal?
— Niepotrzebne pytanie! Spodziewam się tylko, że nas nie opuścicie.
— Bądźcie o to spokojni! Czerwoni gentlemani muszą to towarzystwo wziąć na słówko, a ja nie jestem taki głupi, żebym zostawiał tu szlachetny kruszec.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/135
Ta strona została skorygowana.
— 379 —