splątanym gąszczu. Zachowując się jak najciszej, nadsłuchiwali uważnie w ciemności nocnej.
Wtem dał się słyszeć szelest, podobny do szmeru, wywołanego przez chrząszcza.
— Indyanie! — szepnął Sanders.
Nie mylił się istotnie. Z białym strzelcem i synem Matto-Siha na czele zbliżali się oni jeden za drugim z nadzwyczajną ostrożnością. Stanąwszy przed ukrytem wejściem, odbyli krótką naradę, poczem jeden po drugim zniknęli w małym otworze. Dwaj zostali na straży.
Upłynęło sporo czasu. Niebo, którego przedtem nie można było odróżnić od czarnego dachu listowia, zaczęło odeń odbijać; potem poszczególne pnie, grubsze konary i gałęzie stały się wyraźniejsze. Tu i ówdzie zbudzony ptak odezwał się porannym okrzykiem, noc ustępowała powoli przed dniem, wreszcie świt zaczął szarzeć na dobre.
Czuwający Indyanie stali bez ruchu nad brzegiem potoku tam, gdzie wypływał z góry. Z pewnością niecierpliwili się tem, że towarzysze ich tak długo nie wracali, nie okazywali tego jednak najmniejszym rysem swych spiżowych twarzy, bo już jako chłopcy nauczyli się bezwzględnie panować nad sobą i przytłumiać najgwałtowniejsze uczucia. Wyglądali jak dwa posągi, wsparte na lufach strzelb i uzbrojone rozmaitą bronią indyańską.
Naraz huknęły dwa strzały tak równocześnie, że zabrzmiały jakby jeden, a strażnicy padli na ziemię z przestrzelonemi głowami. W następnej chwili podniosły się obok nich dwie postaci, które niepostrzeżenie przeszły przez otwór wodny. Byli to Sam Firegun i mały Bill Potter.
— Hihihi! — zaśmiał się drugi. — Zawcześnie wyleciały z gniazda te dzieci, nie nauczywszy się jeszcze dobrze słuchać i patrzeć. Widzicie teraz, kolonelu, że miałem słuszność. Zapomnieli zatrzeć swoje ślady i teraz możemy znaleźć ich obóz, w którym znajduje się nasz Gruby i Cienki.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/142
Ta strona została skorygowana.
— 386 —