— Wrócimy do groty! — zawołał Letrier, któremu zaczęło się to podobać.
— I poszukamy złota.
— Złota...?
— Zabierzemy je i...
— I...?
— Uzbroimy się, bo w kryjówce jest dość narzędzi do strzelania i kłucia.
— To prawda. Tam jest cała zbrojownia.
— Następnie zakłujemy strażnika.
— To konieczne.
— Potem weźmiemy sobie dwa dobre konie.
— Gdzie one stoją, kapitanie?
— Nie wiem jeszcze, ale znajdą się pewnie. Myśliwcy jeżdżą zawsze wzdłuż potoku, w pobliżu więc musi być jakieś miejsce, w którem przywiązują konie. Jeśli zbadamy uważnie brzegi, to natrafimy na nie całkiem pewnie.
— A potem? — zapytał Letrier.
— Potem w świat! Dokąd, to się dopiero pokaże, ale w każdym razie na zachód, bo na wschodzie nie mamy co robić. Tyle tam na nas nacięli karbów nietylko w ostatnich, lecz także w dawniejszych czasach, że nie możemy się pojawić w Stanach zachodnich. Gdy dostaniemy pieniądze lub złoto, będziemy się starali dotrzeć do San Francisko...
Przestał mówić, bo szelest, który go z boku doszedł, zmusił go do milczenia.
Odezwały się ciche kroki. To Bill Potter przedzierał się przez zarośla, a za nim wszyscy z wyjątkiem tego, który został na straży. Winnetou był także z nimi. Nie zatrzymując się, szli śladami Fireguna, który przedtem zaznaczył je dla nich wyraźnie. Obaj ukryci przestali oddychać, bo za jednem spojrzeniem swych bystrych i wprawnych oczu Indyanin mógł spostrzec zatarte nieco ich ślady. Ale niebezpieczeństwo ominęło ich szczęśliwie, bo Winnetou zdał się na idącego przodem trapera i nie zwracał wcale uwagi na ziemię.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/145
Ta strona została skorygowana.
— 389 —